mazowieckie
Dużej inwestycji w chlewnie podjął się w Sosnowie w powiecie ciechanowskim Szymon Sosnowski wspólnie z bratem Rafałem oraz ojcem Januszem. W ciągu 5 lat ich stado zwiększyło się z kilkudziesięciu do 800 loch.
– Wcześniej utrzymywałem w gospodarstwie około 60 macior i produkowałem tuczniki w cyklu zamkniętym. Szymon ukończył budownictwo, jednak po jakimś czasie zaczął myśleć o tym, żeby mimo wszystko pracować na swoim i zająć się chowem zwierząt. Stwierdziłem wówczas, że konieczne będzie zwiększenie skali chowu, jeśli wszyscy trzej mamy pozostać w gospodarstwie i z niego się utrzymać. Myślałem o inwestycji na 200 loch, co wydawało mi się kilka lat temu olbrzymią skalą produkcji – opowiada Janusz Sosnowski.
Kiedy gospodarze postanowili wcielić w życie swoje plany, pojawiła się możliwość skorzystania z dofinansowania na odbudowę pogłowia loch. Początkowo bracia chcieli postawić chlewnie dla loch i prosiąt, a pan Janusz tuczarnię, jednak otrzymał on odmowną decyzję środowiskową. W grę wchodziła wyłącznie produkcja prosiąt. Sosnowscy podjęli więc decyzję, że każdy z nich wystąpi o dofinansowanie w kwocie 900 tys. zł na budowę chlewni dla loch i odchowalni prosiąt. Udało się – z dotacji uzyskali 2,65 mln zł, ale koszt inwestycji wyniósł aż 5,5 mln zł.
W połowie 2017 roku oddali do użytku budynek na 500 macior, w którym produkcja odbywa się w cyklu tygodniowym. Pierwsza sprzedaż prosiąt odbyła się na początku 2018 roku.
Lochy rodzą po 20 prosiąt
– Było to olbrzymie ryzyko i trudny czas, choć dostaliśmy też dofinansowanie do zakupu loszek – po 30 tys. zł każdy, ale żeby zasiedlić chlewnię, potrzebowaliśmy 450 tys. zł. Zależało nam jednak na tym, byśmy mogli spokojnie szukać odbiorców, a do tego potrzebna była duża skala produkcji. Jeśli od lochy rocznie uzyskujemy około 32–33 prosiąt, a tygodniowo możemy zaoferować do 500 wyrównanych sztuk, to jesteśmy konkurencyjni w stosunku do duńskich dostawców. Tym bardziej że część naszych loszek także pochodzi z Danii. Pozostałe kupiliśmy z fermy krajowej, ale bazujemy na genetyce Danbred, dzięki której mamy bardzo liczne mioty. Nawet loszki rodzą dużo prosiąt i szybko wchodzą do rozrodu bez pogorszenia płodności i plenności – podkreśla Szymon Sosnowski.
Locha rekordzistka w 9 laktacjach rzadko kiedy rodziła poniżej 20 sztuk, a miała w miocie nawet 27 żywo urodzonych prosiąt. Średnio uzyskała 24 prosięta z porodu. I nie jest to odosobniony przypadek. Takich macior z bardzo dużą liczbą prosiąt jest więcej. Oczywiście przy tak licznych miotach poziom upadków na porodówce przekracza 10%, ale i tak liczba odchowanych prosiąt jest wysoka. Rocznie z tej chlewni sprzedawanych jest około 16 tys. prosiąt.
– Mamy obecnie trzech pracowników, którym wyznaczyłem cel, aby nie było mniej niż 15 prosiąt odsadzonych od lochy w miocie przy 2,28 wyproszenia w roku. Skuteczność krycia rzadko spada poniżej 90%. Latem trudniej jest utrzymać ten wskaźnik na wysokim poziomie, jednak zastosowany system wentylacji pomaga w walce z upałami – twierdzi pan Szymon.
Powietrze z zewnątrz dostaje się do chlewni obok kanałów gnojowicowych, co latem pomaga obniżyć temperaturę ze względu na to, że jest tam chłodniej, a zimą ogrzać powietrze, bo gnojowica ma wówczas wyższą temperaturę. Następnie przez kratki w ścianach dostaje się do pomieszczeń. Lochy w porodówce mają ponadto kratki w przegrodach tuż przy korycie, aby chłodne powietrze dostawało się bezpośrednio na ryj. W sektorze krycia jest 136 stanowisk indywidualnych dla loch oraz 18 dla loszek remontowych, a także 4 knurów. Lochy prośne przebywają w grupach po 24 sztuki – w sektorze są łącznie 324 stanowiska. Wyproszenia odbywają się w 5 komorach porodowych – każda na 24 lochy, ale są także dwie porodówki rezerwowe po 6 stanowisk. W odchowalni każde z pomieszczeń jest dla około 330 prosiąt.
Zwiększyli o 300 loch
W ubiegłym roku przy wcześniejszej chlewni powstał kolejny budynek. Tym razem na 300 macior. Produkcja odbywa się w cyklu trzytygodniowym. Cały projekt powstał wcześniej, przy planowaniu poprzedniej inwestycji, ale gospodarze nie byli pewni, czy sytuacja pozwoli go zrealizować. Postanowili jednak zaryzykować. Od czerwca 2020 roku chlewnia była zasiedlana loszkami. Rolnicy liczą, że uzyskają w nim rocznie ponad 9 tys. prosiąt.
– Dobra koniunktura na rynku trzody chlewnej w 2019 roku zachęciła nas do tej inwestycji. Nie spodziewaliśmy się, że 2020 rok będzie tak trudny. Nie tylko znaleźliśmy się w ówczesnej strefie czerwonej z powodu ogniska w odległości 30 km od fermy, ale jeszcze ceny prosiąt dramatycznie spadły z powodu pandemii koronawirusa i niskiego zapotrzebowania. Bank, który początkowo wyraził chęć udzielenia kredytu, z biegiem czasu zaczął się z tego wycofywać, a my mieliśmy budowę w toku. Było nieciekawie. Na szczęście firma Wipasz, od której kupujemy pasze i koncentraty, zgodziła się wydłużyć nam terminy płatności i poczekać, aż zaczną spływać pieniądze za prosięta. Jakoś więc wyszliśmy na prostą – opowiada pan Szymon.
Prosięta w dużej mierze także rozprowadzane są przez firmę paszową do jej klientów, co jest dla gospodarzy sporym odciążeniem. Mniejsza chlewnia ma 96 stanowisk w sektorze krycia oraz 3 kojce po 7 sztuk dla loszek remontowych. Rocznie wymianie podlega około 40% samic. Samoblokujące kojce dla loch prośnych są większe i mieszczą po 48 macior. Znajdują się tutaj również dwie porodówki na 40 stanowisk każda oraz zapasowa na 8 loch. Trzy komory warchlakarni mają po 16 kojców na 35 prosiąt. W tej odchowalni są maty grzewcze, a w poprzedniej daszki w kojcach.
W gospodarstwie wytwarzane są tylko pasze dla prosiąt po odsadzeniu. Pozostałe w formie granulatu pochodzą z zakupu. Prosięta przy maciorach dostają prestarter dość późno, ponieważ dopiero w 14. dniu życia, ale gospodarze mają inny patent na zwiększenie pobrania paszy po odsadzeniu – do kojców wstawiają długie koryta i dodają do mieszanki wodę oraz preparat mlekozastępczy. Taka papka jest chętniej zjadana niż typowa pasza sucha.
– Wytwarzalibyśmy wszystkie pasze sami, ponieważ można na tym sporo zaoszczędzić, jednak mamy zbyt mało ziemi, żeby uprawiać wystarczającą ilość zboża. Wiemy też, że skomponowanie dobrej paszy, która nie pogorszy wyników, wcale nie jest takie łatwe, i trzeba mieć w tym doświadczenie – twierdzą rolnicy.
Z powodu chA nie pojechały na Podlasie
Prosięta odsadzane są w 26. dniu, a sprzedawane w 72.–73. dniu. Mają wówczas ponad 30 kg masy ciała. Spora część trafiała do dużego producenta tuczników z okolic Żuromina, jednak z powodu ogniska ASF znalazł się on w obszarze zapowietrzonym i zablokowano mu wstawienia. Sosnowscy z dnia na dzień stracili kluczowego klienta. Udało im się znaleźć innego na Podlasiu, ale tuż przed wysyłką 1100 zwierząt okazało się, że ich stado znajduje się w regionie o niższym statusie zdrowotnym pod kątem choroby Aujeszkyego niż gospodarstwo przyjmujące prosięta. Tego się nie spodziewali.
– Tyle lat walczymy z tą chorobą, świnie są regularnie badane i ciągle nie możemy swobodnie sprzedawać zwierząt. Duńczycy zalewają nas prosiętami, ponieważ są krajem wolnym od choroby Aujeszkyego, a my w obrębie Polski nie możemy sprzedać świń. Nasze loszki pochodzą z Danii i przyjechały zdrowe, stado mamy przebadane i wolne od choroby, obiecywano nam ułatwienia, kiedy skończy się program, ale końca nie widać. Jak długo jeszcze nie będziemy w stanie poradzić sobie z tak prostą rzeczą? Jak my chcemy uwolnić się od afrykańskiego pomoru świń, skoro od choroby Aujeszkyego nie możemy? – martwią się nasi rozmówcy. – Z dnia na dzień zostaliśmy z ponad tysiącem prosiąt, którym nie byliśmy w stanie zapewnić warunków dobrostanu. Inspekcja rozkładała ręce i zamiast pomóc rolnikowi, rzuca kłody pod nogi.
Ostatecznie gospodarz otrzymał informację, że zgoda na przemieszczenie będzie wydana, jeśli żadne nowe zwierzęta przez pół roku nie były wprowadzone do stada przed sprzedażą lub dwukrotnie w odstępie 40 dni zbada próbki krwi na własny koszt. Tymczasem Sosnowcy kupowali loszki z Danii. Niewystarczające okazało się, że pochodzą one z kraju wolnego od choroby Aujeszkyego.
– Nie rozumiem też, dlaczego miałem płacić za badania krwi, skoro choroba jest zwalczana z urzędu. Liczba próbek od każdej sprzedanej parti prosiąt jest naprawdę spora, więc koszt wychodzi wysoki. Urzędnicy boją się i wolą nie podejmować żadnych decyzji, niż podjąć taką, co do której mogą być wątpliwości, a cierpimy my, rolnicy. Musieliśmy 600 prosiąt rozmieścić po starych budynkach, w ciasnocie, tylko 500 udało się sprzedać i miały już ponad 38 kg masy ciała, a odbiorca płacił tylko do 35 kg – ubolewa Szymon Sosnowski. – Uważam, że Inspekcja powinna wziąć się do roboty i zacząć powoli uwalniać nasz kraj od choroby, a nie tylko opowiadać, że coś robi.
Pełna bioasekuracja
Szymon Sosnowski koszt wyprodukowania 30-kilogramowego prosięcia szacuje na 217 zł, więc jeśli na tuczu kontraktowym rolnicy zarabiają 40 zł, to on jako producent prosiąt, przy których pracy jest nieporównywalnie więcej, powinien dostawać 280–290 zł za sztukę, co zapewniłoby bezpieczne i spokojne funkcjonowanie. Tymczasem ostatnio sprzedawał prosięta po 185 zł, a już są kolejne obniżki cen, więc pewnie teraz pójdą po 170.
– Duża skala produkcji to także duże straty. Jeśli do każdej sztuki trzeba dołożyć po 40 zł, to przez pół roku robi się 500 tys. zł. Teraz to nawet nie pytamy o cenę, jaką nam zapłacą, tylko cieszymy się, że w ogóle wyjeżdżają prosięta. Nie możemy sobie pozwolić na przetrzymywanie, ponieważ proszą się kolejne lochy i poszczególne sektory muszą być opróżniane terminowo – dodaje Rafał Sosnowski.
Gospodarstwo znajduje się w strefie niebieskiej ASF (dawna żółta), ale wcześniej przez półtora roku było w czerwonej. Musi więc chronić się przed wirusem. Żaden samochód nie wjeżdża na teren ogrodzonych chlewni. W starszym budynku prosięta są przewożone na przyczepce do bramy, w nowszym wybudowano rampę aż do samego ogrodzenia. Silosy na paszę są napełniane też poza ogrodzeniem, gdyż samochód może podłączyć się do zasypu z zewnątrz. Oczywiście pracownicy mają oddzielne szatnie w strefie czystej i brudnej, pomiędzy nimi prysznic, osobną odzież do pracy w chlewni, wszystkie przedmioty są odkażane lub poddane działaniu promieni UV. Maty i niecki z płynem dezynfekcyjnym są dla gospodarzy oczywistością.
– Przestrzeganie wszystkich nakazów wymaga nakładu pracy, czasu, wypełniania dokumentacji, ciągłego zgłaszania przemieszczeń i upadków. Przy takiej skali produkcji to ogrom pracy i chciałoby się, żeby Inspekcja Weterynaryjna to doceniła i ułatwiała prowadzenie produkcji, a nie dokładała pracy. Tym bardziej że teraz są nowe unijne wymogi bioasekuracji, które musimy dodatkowo spełnić. Służby uwielbiają papierologię i powielanie dokumentów, zamiast skupić się na realiach produkcji zwierzęcej. Nikomu bardziej niż nam, producentom, nie zależy, aby chronić nasze gospodarstwa, ponieważ zainwestowaliśmy w nie ogromne pieniądze i z tego żyjemy. To leży w naszym interesie, żeby spełniać wszystkie standardy i zasady, które mogłyby zagrozić produkcji trzody chlewnej– podkreślają Sosnowscy.
Gospodarze martwią się, w jaki sposób obliczane będą rekompensaty za straty w sprzedaży świń poniesione z powodu objęcia strefą ASF. Wiedzą, że pomoc przyznawana w ubiegłym roku dyskwalifikowała tych, którzy zwiększyli skalę produkcji, gdyż wyrównanie nie było do każdej sztuki, co wydawałoby się logiczne, a do utraconego przychodu. Rolnicy, którzy zwiększyli skalę chowu, mieli większy przychód. Chociaż tym samym więcej stracili na każdej świni, to nikt tego nie uwzględnił. U Sosnowskich nowa chlewnia została zasiedlona w połowie ubiegłego roku, a pierwsze prosięta wyjechały z niej w styczniu 2021 roku, więc w pierwszym kwartale bieżącego roku przychody im się zwiększyły.
Dominika Stancelewska