wielkopolskie
Leszek Simiński ze Szczytnik Czerniejewskich od 20 lat związany jest z jednym krajowym dostawcą prosiąt i zajmuje się tuczem. Kiedy przychodzi kryzys w branży i ceny prosiąt zdecydowanie rosną, może liczyć, że kupi je korzystniej, ale kiedy zakłady ubojowe płacą mało za tuczniki i mógłby teoretycznie nie wstawiać warchlaków, żeby nie tracić na tuczu, zawsze odbiera prosięta zgodnie z umową. Obaj wiedzą, że mogą na siebie liczyć i nie zawiedli się przez te dwie dekady.
Gospodarz stopniowo zwiększał skalę produkcji i zależało mu na tym, aby otrzymywać jednolity towar. Dzięki stałemu dostawcy prosiąt udało się poprawić wyrównanie sprzedawanych partii świń, a także ich mięsność. Od 5 lat w tuczu pomaga mu zięć Bartosz Krysztofiak, który coraz bardziej wdraża się w produkcję rolniczą. Pochodzi z Poznania i wcześniej nie miał z nią do czynienia.
– Ukończyłem gospodarkę wodną na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu i planowałem pracować w tym zawodzie. Z żoną poznaliśmy się na studiach. Zamieszkaliśmy u teściów i szukałem pracy. Teść zaproponował, abym zastanowił się, czy nie wolałbym pracować razem z nim w gospodarstwie. Nie wiązałem przyszłości z rolnictwem, ale swoją cierpliwością i wyrozumiałością przekonał mnie, że jestem w stanie podołać. Nigdy nie krytykuje za błędy, ale stara się przekazać swoją wiedzę i doświadczenie, a ja lubię wyzwania. Teraz dziwę się osobom, które z tego rezygnują – opowiada Bartosz Krysztofiak.
– Też kiedyś się uczyłem i nie wszystko wiedziałem od razu. Stopniowo nabywa wprawy, a przede wszystkim ma chęci i to jest najważniejsze. Poza tym dobrze się orientuje w obsłudze programów komputerowych. Córka natomiast zajmuje się prowadzeniem dokumentacji, rozliczeń i wniosków – dodaje pan Leszek.
Małymi łyżeczkami
Część zwierząt utrzymywana jest na głębokiej ściółce, a najmłodsze prosięta na rusztach. W gospodarstwie są trzy chlewnie: jedna to odchowalnia, a dwie pozostałe służą do tuczu.
– Kiedy rozpoczynaliśmy budowę pierwszej chlewni na początku lat dziewięćdziesiątych, planowaliśmy, że będzie to budynek także dla loch i zajmiemy się produkcją tuczników w cyklu zamkniętym. Obecnie ten budynek jest przerobiony na odchowalnię na 400 stanowisk (4 kojce po 100 sztuk). Prosięta o masie ciała 16–17 kg po przywiezieniu do gospodarstwa przebywają w nim około miesiąca. Został on przerobiony na utrzymanie na rusztach plastikowych i wyposażony w system automatycznego zadawania paszy. Dalszy tucz odbywa się na głębokiej ściółce. Są to dwa budynki – jeden na 550 świń, który powstał w 2001 roku, a drugi na 1000 sztuk z 2005 roku. Komory w tuczarni mają po dwa kojce na 50 świń każdy – opowiadają gospodarze.
Sprzedaż tuczników odbywa się co tydzień. Konieczne jest stałe opróżnianie kojców i przygotowanie ich na przyjęcie nowych zwierząt. Poszczególne kojce po wywiezieniu świń są czyszczone i myte. Plusem takiej częstej rotacji zwierząt jest to, że nie sprzedaje się dużej partii po bardzo niskiej cenie, ponieważ akurat trafiło się na załamanie na rynku. Co tydzień do gospodarstwa kupowane są też partie po 100 prosiąt. Pomimo niskiej masy ciała przywożonych zwierząt gospodarz nie stosuje w tym czasie żadnych antybiotyków.
– Wiem, że wszyscy eksperci zalecają przestrzeganie zasady cała chlewnia pełna – cała chlewnia pusta, ale od wielu lat praktykujemy taki ciągły system produkcji świń, który chroni nas przed wahaniami cen żywca, i nic złego nie dzieje się ze zwierzętami. Pochodzą stale z tego samego źródła. Powiem więcej, nie stosujemy ani antybiotyków, ani nie przeprowadzamy żadnych szczepień. Jedynie te, które zastosował producent prosiąt – opowiada Leszek Simiński.
Trudny i niestabilny ubiegły rok jeszcze utwierdził gospodarzy w tym, że lepiej sprzedawać mniejsze partie, gdyż w przypadku spadku cen żywca mniej się traci. Jak mówi pan Leszek, cena tydzień do tygodnia może się różnić nawet o 20–30 groszy na kilogramie, więc raz jest strata, innym razem zysk, ale średnio wychodzą na plus.
– Pracujemy przy świniach we dwóch, sami przywozimy prosięta, więc czasu jest mało i łatwiej jest w takim systemie wyrobić się ze wszystkim, zdążyć z posprzątaniem i umyciem kojców przy stu świniach, niż gdyby było ich więcej. Co tydzień mamy ustalone dni na kolejne czynności – dodaje Bartosz Krysztofiak.
Wyniki przy użyciu antybiotyków czy szczepionek być może byłyby wyższe, jednak ograniczenie wydatków na leki, profilaktykę oraz wizyty lekarza weterynarii w jakimś stopniu to rekompensuje. Upadki szacują na około 3–3,5%, a zużycie paszy w granicach 2,6/kg przyrostu. Gospodarze stosują natomiast efektywne mikroorganizmy, czyli preparaty zawierające żywe kultury bakterii, dostarczające probiotyki i prebiotyki.
– Jeśli stworzymy stabilne środowisko, dostarczymy właściwej jakości paszę, to patogeny nie będą się rozwijały i nie dojdzie do wybuchu choroby. Oczywiście konieczna jest dobra genetyka i pewny dostawca prosiąt do tuczu, gwarantujący zdrowe i odporne zwierzęta – podkreśla Bartosz Krysztofiak.
Tucz bez antybiotyków został w końcu po latach zauważony i doceniony przez odbiorcę świń, który zamierza wypromować takie mięso. W wielu krajach Unii Europejskiej już teraz kładzie się coraz większy nacisk na zmniejszanie zużycia leków przeciwdrobnoustrojowych w produkcji zwierzęcej. Ten trend z pewnością dosięgnie także polskich producentów trzody chlewnej, a Simińscy doskonale się w niego wpisują. Na razie otrzymują 20 groszy do kilograma więcej, a konsument dostaje szansę na zakup zdrowszego mięsa. Gospodarze uważają, że intensywna produkcja wcale nie musi oznaczać ciągłego podawania leków zwierzętom, jeśli uzyskają one wysoką własną odporność.
Od lutego działa mieszalnia
Pasze przygotowywane są w gospodarstwie, ale nawet dla najmłodszych zwierząt nie są dodawane zakwaszacze. Jak przekonuje gospodarz, nie jest to konieczne, gdyż prosięta odchowują się bez większych problemów. Łącznie wykorzystywane są cztery rodzaje mieszanek – jedna na odchowalni do 30 kg masy ciała i trzy w tuczu: od 30 do 50 kg masy ciała, od 50 do 80 kg i powyżej tej wagi do końca tuczu. Świnie od 20 lat sprzedawane są do tego samego zakładu mięsnego, najczęściej w przedziale wagowym 115–125 kg. Areał ziemi wynosi zaledwie 40 ha, więc większość zboża potrzebnego do żywienia zwierząt pochodzi z zakupu. Oprócz zbóż, takich jak pszenica, jęczmień, żyto i pszenżyto, oraz śruty sojowej dodawany jest także olej rzepakowy lub sojowy. Śruta rzepakowa natomiast jest podawana jako ekspandowana, dzięki czemu jest lepiej strawna i chętniej pobierana przez świnie. Ekspandowanie polega na działaniu parą wodną o wysokiej temperaturze, dzięki czemu surowiec nie traci cennych składników, jak białko, stając się źródłem łatwo dostępnych aminokwasów. Proces ten powoduje również żelatynizację skrobi i zwiększa higienę paszy, zapobiegając biegunkom.
– Kiedy stosowaliśmy tradycyjną śrutę rzepakową, w odchodach świń można było zauważyć pozostałości niestrawionej łuski. Od kiedy podajemy ją jako ekspandowaną, tego nie widać – mówi Leszek Simiński.
Jeszcze do niedawna część świń miała pasze zadawane ręcznie. Miało to swoje plusy, gdyż jednocześnie doglądano zwierząt i robiono przegląd wyposażenia. Gospodarz zatrudniał jednego pracownika, ale już przeszedł na emeryturę, a o nowego zaufanego trudno. Postanowił więc całkowicie zautomatyzować wytwarzanie i zadawanie pasz, co przy takiej skali chowu wydaje się niezbędne.
– Aby nie dochodziło do błędów w zadawaniu paszy, na koszach zasypowych i na drzwiach do pomieszczeń umieściliśmy karteczki w różnych kolorach, informujące, jaka pasza jest dla danej grupy, i pozostaliśmy przy tym systemie oznaczeń. Wiemy, że do danej komory trafia pasza czerwona, a do innej niebieska, i nie ma pomyłek, łatwiej też jest się komunikować. Zainwestowaliśmy w mieszalnię, dzięki której w ciągu godziny możemy wyprodukować półtorej tony paszy. Dziennie wytwarzamy 4–5 ton, zależnie od zapotrzebowania. Cały proces jest zautomatyzowany – wyjaśnia rolnik.
W skład mieszalni wchodzi pięć zbiorników 20-tonowych na zboża i śrutę sojową oraz cztery na mikroskładniki typu mieszanka mineralno-witaminowa czy kreda pastewna. Dodatkowo są także zbiorniki do natłuszczania paszy i dozowania efektywnych mikroorganizmów, które zwiększają odporność świń i poprawiają jakość gnojowicy oraz obornika, a dzięki temu mikroklimat w chlewniach. Wytworzona pasza trafia do ośmiu silosów paszowych znajdujących się przy chlewniach i jest rozprowadzana paszociągiem do tubomatów. Część energii potrzebnej do produkcji zwierzęcej i na potrzeby budynków mieszkalnych uzyskiwana jest z paneli fotowoltaicznych zainstalowanych 2 lata temu, a uzdatniana i napowietrzana woda do pojenia świń pochodzi z własnej studni głębinowej.
Niezbadany ASF
Jak większość producentów trzody chlewnej, również nasi rozmówcy najbardziej obawiają się znalezienia w strefach ASF. Już teraz opłacalność chowu jest niewielka, a afrykański pomór świń tylko pogarsza sytuację. Słoma potrzebna jako ściółka przechowywana jest pod przykryciem na terenie ogrodzonego gospodarstwa, a chlewnie wyposażone są w pomieszczenia socjalne z szatniami i prysznicem, choć gospodarze sami zajmują się obsługą zwierząt.
– Weterynaria wymaga od nas, abyśmy zgodnie z przepisami mieli maty, niecki z płynem dezynfekcyjnym, z tym że tak naprawdę sposób, w jaki one są najczęściej wykorzystywane, jest po prostu mało skuteczny. Wiadomo przecież, że sam przejazd samochodu przez środek odkażający nie zabije wirusa. Potrzeba na to co najmniej kilkunastu minut. Żaden rolnik nie stoi tyle na macie ani samochód nie jedzie po niecce. Można tylko ubolewać nad tym, że ASF jest w kraju od 2014 roku, a nikt nie przeprowadził żadnych konkretnych badań nad wirusem i działamy na ślepo. Nie stworzono warunków doświadczalnych, aby sprawdzić, jak zachowuje się on w stadzie, w paszy, w różnym środowisku. Właściwie nie uzyskano przez ten czas odpowiedzi na pytania stawiane wokół rozprzestrzeniania się choroby, chociaż mamy wirusa pod nosem. Przez ten brak strategii cierpią rolnicy – mówią gospodarze.
Dominika Stancelewska