Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

Mokrska klinika dla rzeczy niechcianych

Data publikacji 01.09.2021r.

Izby pamięci i tradycji to już częsty element polskiego krajobrazu poza wielkimi miastami. Żeby miały sens, nie wystarczy gromadzić w nich przedmioty. Chodzi o to, żeby pełni pasji ludzie na nowo te przedmioty ożywiali. Albo inaczej – dawali im drugie życie. Tak dzieje się w Gminnej Izbie Pamięci i Tradycji w Mokrsku w powiecie wieluńskim.

łódzkie

– Proszę torbę na krzesło, żeby pieniądze nie uciekły. Pianino? Prawda, że ładne? Nie, nie, nie sprzedajemy. Wyłącznie pozyskujemy. A ta lampa? Gdzieś z okolic Wrocławia. Też nam się podobają te kryształowe wisiorki – mówi Jolanta, a Rajmund Kieler, założyciel Izby, dodaje, że wielu przedmiotów używali przodkowie mieszkańców gminy.

Torbę zostawiam w „gościnnym” pokoju Izby, który z międzywojennym kredensem, XIX-wiecznym pianinem, wielkim portretem marszałka Piłsudskiego, rzeźbionym biurkiem i zawieszonymi za nim szablą i portretem ostatniej właścicielki dworu, w którym znajduje się Izba, sprawia wrażenie co najmniej gabinetu komendanta. O ostatniej dziedziczce porozmawiamy za chwilę. Tymczasem Rajmund, Jola i Ewa prowadzą mnie do kolejnego pokoju na piętrze i każą otwierać drzwi. Widać, że mają dobre sto lat. Chwytam za prostą, jak w drzwiach do komórek, klamkę. Zamek działa bez zarzutu. Wchodzimy. Stare, jeszcze przedwojenne deski skrzypią. W oknie – koronkowa firanka. Stara szafa z garderobą pamiętającą czasy wojny. Łóżko, kapa, dziecięcy wózek... Dziesiątki, a właściwie setki przedmiotów.

Tu „kącik kowalski” po dziadku Rajmunda, tam lampa naftowa. Z szafy wystaje kawałek szlachetnej materii. To właściwie niezniszczony wełniany płaszcz z karakułowym kołnierzem po babce kolegi Rajmunda. Babka pracowała u ostatniej dziedziczki. Obok płaszcza wełniana elegancka sukienka w kolorze modraku. Półżartem, ale chyba jednak bardziej serio pytam, czy nie mogłabym sowicie wesprzeć Izby i przenieść choćby płaszcza do moich szaf. Ale mogę tylko pomarzyć. Te rzeczy to dla twórców Izby świętość. Tam mają zostać dla potomnych. A ja w duchu dumna jestem z Rajmunda Kielera i tego, jak przeszedł ten przypadkowy test na wierność tradycji.

Rajmund szalony ma pomysł

Izba zrodziła się z przypadku. A właściwie z pasji. Rajmund z wykształcenia jest technikiem mechanikiem budowy maszyn, kowalem, elektrykiem. Jola była kierownikiem Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Ewa pracowała w Urzędzie Gminy w Mo­­krsku. Kilka lat temu ich rocznik z mo­krskiej podstawówki zorganizował spotkanie po latach.

– Tańczyliśmy, piliśmy wino. I pamiętam, że Rajmund coś tam z obłędem w oczach opowiadał, że coś by trzeba zrobić z tą pamięcią w Mokrsku. Ale nikt go wtedy nie słuchał. Rajmund się odsunął i przyszedł do mnie z pomysłem dopiero po roku. Że może byśmy jednak coś zrobili. Wiedzieliśmy, że zawsze miał sentyment do dziadka kowala, do starej kuźni. Tak często o nim opowiadał, że nawet przezywaliśmy go w szkole „Dziadek” ­– wspomina Jola.

W sprawie zagospodarowywania mokrskiej pamięci zaczęli się spotykać we wrześniu 2015 roku, tworząc jednocześnie Klub Miłośników Historii Wsi Mokr­sko. Zimą debatowali w domu środowiskowym. I szukali lokalu. Do dyspozycji był ten po milicji w dawnym dworze i park.

– Najlepszy wydawał się dwór. Tyle rzeczy się w tym budynku działo! Chodziliśmy tu do biblioteki, był tam też GOK, więc bywaliśmy na festynach. Dostaliśmy dwór i zabraliśmy się ostro do pracy. Szorowaliśmy ściany, skuwaliśmy, malowaliśmy, zakładaliśmy panele. Ale deski w tym jednym pokoju zachowały się w dobrym stanie, więc je zostawiliśmy. Pomyśleliśmy, że idealnie pasują do Izby. I wtedy zaczęły nam przychodzić do głów pomysły. Jako pierwszą zdobyliśmy szafę garderobianą z Opolskiego i kredens z Ożarowa. Skąd u nas? Krążył za dawnymi właścicielami. A ja, pracując w pomocy społecznej, wiedziałam też o starych domach, które pozostawały od lat opuszczone. Z jednej z takich ruin, ze strychu, przywieźliśmy z Rajmundem szablę i stare krzesełko – opowiada Jola.

Oddam w dobre ręce

W Izbie zaczęło się pojawiać coraz więcej przedmiotów. A to koleżanka ściągnęła ze strychu starą kołyskę, a to wózek wiklinowy, w którym była wożona jako niemowlę. Ktoś przyniósł maszynę Singera, ktoś lampę naftową, ktoś chomąto, przedwojenne oficerki albo antyczny modlitewnik.

– Myśmy dyżurowali we dworze w każdą niedzielę, to był taki dom otwarty. Ktoś przyszedł pogadać i pooglądać, inni przychodzili z nowymi przedmiotami – mówią.

Pytam, czy ludzie rozstają się z rodzinnymi pamiątkami z trudem.

– Chyba nie. Oni wiedzą, że w Izbie ta rzecz jeszcze ma życie. A mogłaby być porąbana, spalona. Oddają tak, jak oddaje się dorosłe dzieci światu. Z odrobiną żalu, ale w poczuciu, że to kolejny, równie dobry etap. Że te rzeczy idą w dobre ręce. Kiedyś, na początku działalności, przyszła odwiedzić Izbę pewna kobieta. Obejrzała, co mamy, i krzyknęła: „Wie pani co? Ja mam kredens i on ma stać tu, w tym miejscu!”. Dała nam mebel i stanął tam, gdzie chciała – mówi Jola.

Dodaje, że dziś wielu młodych nie znajduje miejsca na stare przedmioty czy meble. Nie wiedzą, jak wpasować je w nowocze­­sny styl wnętrz. A z niektórymi przedmiotami po prostu nie czują już związku. I wtedy najlepszym wyjściem jest oddanie ich takiej placówce, jak Izba Pamięci.

Do czego służy ten lewek?

Na drożdżowe ciasto mokrscy społecznicy zapraszają do „salonu”. Salony w izbach pamięci sprawiają może wrażenie nieco zabałaganionych, ale nie trzeba znawcy, by dostrzec, że w każdym kącie czai się jakiś rarytas.

– Wagę otrzymaliśmy od ostatniego geesowskiego sklepu w Mokrsku. Centralka? Zamykał się SKR i też panowie nie wiedzieli, co z tym zrobić. I przynieśli do nas. Jedna z walizek, zielona, to mojego teścia, wojskowego. Dostał taką wyprawę przed wojną – opowiada Jola.

Czasem eksponat wygląda niepozornie albo kryje się pod starymi mundurami, ale okazuje się jednym z najstarszych w Izbie. Niepozorne krzesełka o prostej konstrukcji jakby z pałąka, dawno pozbawione koloru, najprawdopodobniej są XIX-wiecznymi thonetami, czyli słynnymi meblami giętymi z wiedeńskiej fabryki Thoneta. A szafa garderobiana, na której stoją walizki, to piękny przykład stylu art déco, najpopularniejszego w dwudziestoleciu międzywojennym, a dziś jednego z najbardziej cenionych przez kolekcjonerów. W korytarzu Izby stoi skrzynia. Wielka, stara, niby zwyczajna. Ale wystarczy podnieść wieko, żeby zmienić osąd. Na jego wewnętrznej stronie znaleźć można napisy: „Krowa wodziła 15 wrze­­ś­nia 1940”, „Mecia się laktowała 10 czerwca”, „Koza parchała się 15 listopada 1940 roku, „Babka umarła na Krajkowie” czy „13 listopada 1938 roku dwa korce mielono”.

Najbardziej jednak frapuje mnie żeliwny lewek. „Przysiadł” na międzywojennym stoliczku, gdzieś między szklaną rybą a lampą naftową, a gospodarze Izby wciąż zachodzą w głowę, do czego służył i do kogo mógł należeć. Podpowiadam, że to najprawdopodobniej posążek do przytrzymywania pliku dokumentów, raczej źle się czuje w tym otoczeniu i powinien chyba przenieść się do gabinetu na stylowe biurko. Takich sprzętów używali raczej zamożni, więc wszystko wskazuje na to, że lewek służył właścicielom dworu. Czas więc, by trochę o nich opowiedzieć.

Historia złapana za... kierownicę

Ostatnią dziedziczką była Alojza z Kręskich Jakowicka, która dość wcze­­śnie porzucona przez męża sama rezydowała we dworze, mając na wychowaniu dwie swoje siostrzenice. Alojza była praprawnuczką ostatniego z Kożuchowskich, którzy władali Mokrskiem i rozsławiali je od XV wieku.

– Byli tu od 1555 roku do 1817. Osiem pokoleń. Jeden z pierwszych Kożuchowskich odbudował nawę kościoła w Mokrsku w cegle. Mieliśmy tu od stuleci bardzo dużo cegielni. Ostatni z Kożuchowskich sprzedał majątek na początku XIX wieku. Ale najbliższa nam jest Alojza. Dobrze zajmowała się dworem, nie miała swoich dzieci. Najważniejsze, że zostało nam po niej kilka osobistych rzeczy! – cieszy się Rajmund i prowadzi do „gabinetu”, w którym obok zdjęcia ubranej w bufiastą bluzkę dziedziczki wisi kierownica.

– To kierownica z samochodu Alojzy Jakowickiej, z forda kategorii T. A ta trąbka to klakson. Wszystko autentyczne! – chwali się Rajmund.

Prowadzi do oprawionego monstrualnych rozmiarów dyplomu, na którym odręcznie podpisani są dziesiątkami dziadowie i pradziadowie dzisiejszych mieszkańców Mokrska. To wystosowane w 1925 roku przez Szkolnictwo Polskie do Narodu Amerykańskiego gratulacje.

– Tu są podpisani nasi pradziadowie, nasze praciocie. Oryginał jest w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych! To gratulacje na pamiątkę 150-lecia niepodległości Stanów – mówi prawie ze łzami w oczach Rajmund.

Izbę odwiedzają międy innymi grupy szkolne. Członkowie klubu organizują dla nich ognisko nad stawem, grilla z kiełbaskami, opowiadają o pierwszym, drewnianym dworze Kożuchowskich, który do XVIII wieku stał na wyspie, a potem spłonął. Na każdą grupę przeznaczają półtorej godziny. Znajdzie się tyle i dla was. Sądzicie, że pierwsza polska konstytucja urodziła się w 1791 roku? I tak, i nie. Rajmund pokaże Wam, co wydrukował sobie na wyspie jeden z Kożuchowskich w 1732 roku. Opowie wam, jak nieznajome postacie z przedwojennych zdjęć dworu odnalazł cudownie na kartach książki. I tysiąc innych ciekawych historii z szablą w tle.

Karolina Kasperek

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a