– Ubojnie są zainteresowane każdą partią towaru. Ze względu na to, że dysponujemy bazą dla zwierząt, mamy możliwość segregacji. Dzięki temu możemy zaoferować większą partię wyrównanego towaru. Jest to też atut do negocjacji lepszej ceny – mówi Aneta Stasiak z grup producentów Bizon działających głównie w Wielkopolsce, skupiających około 70 producentów żywca wołowego.
Mniej bydła nie tylko w Polsce
Żywiec wołowy poszukiwany jest nie tylko w Polsce, ale także w innych europejskich krajach. Jak wskazują dane Komisji Europejskiej, unijni rolnicy ograniczyli produkcję ze względu na katastrofalne warunki gospodarcze i gwałtownie rosnące koszty produkcji w poprzednim roku. Według KE produkcja wołowiny w UE spadnie w 2021 roku o 1,4%. Na to nałożyły się problemy z importem z krajów trzecich (zakłócenia na rynku wołowiny u głównych eksporterów, problemy z łańcuchem dostaw, brak kontenerów i gwałtownie rosnące koszty transportu), dlatego na unijny rynek trafia znacznie mniej wołowiny. Według danych KE import wołowiny do UE od stycznia do czerwca spadł o 13% rok do roku.
Zainteresowanie żywcem wołowym w Polsce powoduje, iż hodowcy poszukują cielaków do wstawień. Niestety, na krajowym podwórku brakuje dobrego materiału, ponieważ prowadzona w ostatnim czasie polityka dotycząca hodowli bydła nie zachęcała do rozwoju tego segmentu produkcji. Naszym Czytelnikom nie trzeba przypominać, jaki wpływ na hodowlę żywca wołowego w Polsce miały dodatkowo afery z leżakami czy „piątka dla zwierząt”.
– Coraz trudniej zebrać jednolitą partię dobrych jakościowo, zadbanych zwierząt. Na dobre cielęta trzeba czekać nawet miesiąc lub dłużej. Można przywieźć cielaki z krajów ościennych, ale i tam jest ich coraz mniej, stąd jesteśmy zmuszeni do nawiązywania współpracy, np. z Hiszpanami – tłumaczy Sławomir Kaczor, prezes grup producenckich Bizon.
Warto tutaj zacytować wstępne dane Ministerstwa Finansów, z których wynika, iż do Polski w okresie od stycznia do czerwca wjechało o 47,7% więcej żywego bydła w wadze do 80 kg niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. Było to bydło głównie z Holandii, Litwy i Łotwy.
To dziwi
Nasza wołowina jest sprzedawana głównie na eksport, aczkolwiek choć może nie odzwierciedlają jeszcze tego statystyki, w ostatnim czasie przybyło w Polsce miejsc, w których serwowana jest wołowina – chodzi głównie o burgerownie.
Jak wskazują szefowie grup producenckich, nasze prawo weterynaryjne nie jest przygotowane do tego, by robić biznes na produkcji zwierzęcej. Warto tutaj nawiązać chociażby do wydawanych zaświadczeń wskazujących, że stado jest wolne od gruźlicy, brucelozy i białaczki. Bez takiego zaświadczenia, bydło nie może być eksportowane.
– Dzisiaj wiele mówi się o tym, że należy ukrócić eksport bydła, ponieważ zwierzęta nie powinny być przewożone na duże odległości. A u nas ubojnie często szukają zwierząt na drugim końcu kraju, zamiast kupować od lokalnych rolników. Takie transporty kosztują krocie, nie taniej byłoby zaopatrywać się w towar na swoim terenie? – zwracają uwagę nasi rozmówcy.
To trzeba zmienić
Z perspektywy czasu można śmiało powiedzieć, iż przy żywcu wołowym w Polsce zostali głównie bardziej wprawni hodowcy. Coraz mniej jest rolników, którzy weszli w produkcję tego żywca przypadkowo, ponieważ byli zmuszeni do likwidacji trzody chlewnej z powodu ASF. Ubywa też hodowców, którzy zdecydowali się na utrzymywanie bydła głównie z powodu dopłat zabezpieczonych z I filaru WPR.
Jeśli chcemy wykorzystać potencjał naszych gospodarstw oraz potencjał dotyczący zbytu na wołowinę, musimy poważnie zastanowić się nad przygotowaniem mechanizmów, które będą zachęcały młodych do kontynuowania czy podejmowania się tej produkcji.
– Wysoka cena cieszy hodowców, ale nie można liczyć, iż będzie ona rosła ciągle. Jeśli wzrośnie do tej, za którą sprzedają bydło producenci na przykład we Włoszech, nasz towar nie znajdzie już tam zbytu. Potrzeba nie tylko odpowiednich mechanizmów kredytowania, ale także zaplecza do edukacji. Wymogi dotyczące dobrostanu są coraz wyższe, horrendalnie rosnąkoszty produkcji. Bez wprowadzania innowacyjnych rozwiązań w utrzymywaniu i żywieniu bydła nie posuniemy się do przodu. Na to powinny być przeznaczane zarówno unijne, jak i krajowe pieniądze pompowane w ten sektor – komentuje Sławomir Kaczor.
Ciągła niepewność
Rolnicy, którzy teraz sprzedają bydło, nie odczuwają jeszcze tak drastycznego wzrostu cen pasz, jaki nastąpił w ostatnim czasie, choć trend wzrostowy widoczny jest już od wiosny br. Ceny skupu żywca wołowego są wyższe, ale na przykład śruta rzepakowa jest obecnie droższa niż rzepak, który hodowcy sprzedawali w ubiegłym roku.
– Ze względu na trudne warunki pogodowe musimy wspierać się paszami z zakupu. To powoduje, że z pewną obawą patrzymy w przyszłość. Chodzi nie tylko o koszty produkcji, ale też o to, czy nie powróci znowu temat uboju rytualnego albo czy ekolodzy nie znajdą jakichś powodów, by nam zaszkodzić, a wtedy ceny będą znowu spadać na łeb na szyję. Na pewno w lepszej sytuacji są hodowcy, którzy mają własne cielęta, ale takich nie było u nas nigdy dużo, a teraz jest jeszcze mniej – mówi Roman Przepióra, rolnik z powiatu średzkiego w województwie wielkopolskim zajmujący się hodowlą bydła mięsnego już ponad 20 lat.
W jego odczuciu sytuacja hodowców w Polsce byłaby lepsza, gdyby rolnicy się bardziej organizowali. Wtedy mogliby mieć większy wpływ na rynek. A tak ciągle są rozgrywani przez wszelkiej maści pośredników czy nieuczciwe ubojnie. Jako członek grupy producenckiej nie martwi się już, że odbiorca oszuka go na wadze, a ubojnia nie zapłaci za odstawione bydło.
– Takich, którzy obiecują gruszki na wierzbie, nie brakuje. Tylko gdy dochodzi już do transakcji, to wtedy na pieniądze czeka się pół roku i dłużej. Oni działają w zależności od sytuacji, gdy bydła nie ma, szczują rolników wyższą ceną, a potem nie chcą płacić w terminie albo okazuje się, że była to cena brutto, a nie „na rękę”. Z kolei gdy cena jest niska, a podaż dobra, przekonują rolnika, żeby szybko sprzedawali, bo będzie jeszcze taniej – relacjonuje Przepióra.
Nie sprzedawaj byle komu
Pomimo że wiele się o tym mówi, piszemy też o takich przypadkach na łamach „Tygodnika”, ciągle znajdują się hodowcy, którzy skuszeni wyższa ceną sprzedają swoje bydło przypadkowym odbiorcom.
– Aż dziw bierze, że niektórzy rolnicy tak łatwo oddają w nieznane ręce wynik swojej dwuletniej ciężkiej pracy. Na szczęcie przybywa też rolników, którzy coraz świadomiej podchodzą do zawierania transakcji sprzedaży. Przez naszą grupę sprzedają zwierzęta nie tylko nasi członkowie, ale także niezrzeszeni rolnicy. Bywa, że zyskujemy ich zaufanie i nasze grupy powiększają się o nowych członków. Poszerza się również grono ubojni, z którymi handlujemy, aczkolwiek trzeba je wybierać bardzo rozsądnie, mając na uwadze interes grupy i naszych hodowców – podkreśla Aneta Stasiak.
Jeśli rolnik nie chce przystąpić do grupy producenckiej, która zabezpiecza przed tego typu sytuacjami, oferując często też pomoc prawną w odzyskiwaniu należności, warto, żeby zaopatrzył się w swoją wagę i bardzo wnikliwie sprawdzał oferowane mu warunki transakcji.
– Jeśli rolnik będzie znał wagę zwierzęcia, od razu zorientuje się, że ta niby wyższa cena to tylko przynęta. Ważną sprawą jest też stworzenie prostej infrastruktury do bezpiecznego odbioru zwierząt. Rolnicy muszą również dostosować liczbę trzymanych zwierząt do możliwości zabezpieczenia im bazy paszowej. Sprzedaż sztuki w wyższej klasie przyniesie więcej zysku niż utrzymywanie kolejnej sztuki. Zachęcam też hodowców, żeby wyjechali poza swoje opłotki i zobaczyli, jakie rozwiązania stosują inni – komentuje Sławomir Kaczor.
Magdalena Szymańska
r e k l a m a