Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

A teraz zaśpiewa dla was zespół „Bez nazwy”

Data publikacji 10.11.2021r.

Próby? W formie weekendowej kolacji przy winie. Nazwa? Nadana ad hoc, a właściwie jej nie mają. Zespół śpiewaczy ze Starych Bielic koło Koszalina to grupa intrygująca. Ostatnio udzielili pierwszego wywiadu radiowego i szykują się do nagrań.

zachodniopomorskie

Nie mają strony, nie mają profilu na Facebooku. Zaczynali trzydzieści lat temu, kiedy właśnie umierała tradycja sąsiedzkich spotkań i wiejskich zabaw.

– Wie pani, na małej wsi przy dużym mieście życie kulturalne toczyło się zawsze wokół szkoły i kościoła. Z opowieści rodziców, którzy przyjechali tu z Kresów – mama z Wilna, tata z obecnej Białorusi – wiem, że kiedyś w Starych Bielicach dużo się działo. Kiedy osiedlili się na tych Ziemiach Odzyskanych, mieli jakąś potrzebę, żeby się razem trzymać. Zawsze słuchałam z wypiekami na twarzy o tym, jak to szli przez wieś z akordeonem. Jak przyjeżdżało objazdowe kino. Mieliśmy wielką salę, do której schodziła się cała wieś. Pamiętam, że piło się tam i tańczyło. Nie było dyskotek, restauracji. Gromadzono się albo w domach, albo na zabawach w salach wiejskich. Był też zwyczaj odwiedzania się, kiedy w jakiejś rodzinie było wesele, zaproszeni byli wszyscy sąsiedzi. Moi rodzice też tak robili. Nie trzeba było żadnych prezentów, liczyło się towarzystwo. Wchodziło się i się tańczyło – opowiada Anna Milewska, jedna z założycielek zespołu, mieszkanka Starych Bielic w gminie Biesiekierz.

Grajcie, co chcecie

W Starych Bielicach teraz nie ma świetlicy, więc nie bardzo jest się gdzie integrować. Dlatego początki zespołu związane są z kościołem. Na początku lat 80. ubiegłego wieku do tamtejszej parafii trafił nowy wikariusz, ksiądz Józef. Miał marzenie, żeby coś się w kościołach działo, żeby był śpiew, muzyka. Kilku młodych mieszkańców podchwyciło pomysł, a wśród nich była niespełna trzydziestoletnia Ania. Zorganizowali kilkuosobową scholę, w której wszyscy byli samoukami. Ania z kolegą Mietkiem grali na gitarze i wynajdywali piosenki, a potem zespół przygrywał i śpiewał podczas nabożeństw.

Na początku grali wyłącznie repertuar religijny. Szukali nowych pieśni. Starali się, żeby w kościele nie było smutno. Żeby ożywić liturgię.

– Mieliśmy proboszcza, który mówił: „Grajcie, co chcecie, ale na wejście musi być Cześć Maryi”. I graliśmy. A potem już to, na co mieliśmy ochotę – mówi Anna.

Głosy na szkoleniu

Skład zespołu się zmieniał. Jedni przychodzili, inni odchodzili, ci, co odeszli, wracali. Było ich coraz więcej. Część, która chciała podszkolić głosy, zapisała się do koszalińskich chórów – Chóru Ekumenicznego i Chóru Świętego Ducha. Do zespołu wstąpił Marek – dziś jedyny z wykształceniem muzycznym. Grał na keyboardzie, akordeonie, organach. Gitary trochę poszły w kąt, a grupa zaczęła głównie śpiewać.

– Zaczęto nas zapraszać na śluby. Zintegrowaliśmy się, a nasze śpiewanie nabrało nowego kształtu. Do repertuaru dołączyliśmy piosenki świeckie. Organizowaliśmy ogniska i grille, często z gitarą i akordeonem, w karnawale spotykaliśmy się na balu przebierańców, wyjeżdżaliśmy na wyprawy rowerowe, bo to nasza wspólna pasja. Powstanie w gminie w Biesiekierzu zespołu ludowego „Polna grusza” obudziło w nas chęć stworzenia własnego zespołu śpiewaczego w Starych Bielicach, ważny dla nas był bowiem lokalny patriotyzm i postanowiliśmy trwać przy naszej wsi. Śpiewanie ludowych piosenek nieźle nam wychodziło, pojawiły się głosy, że fajnie byłoby stworzyć taki zespół u nas, kupić ładne stroje, poszerzyć repertuar. Bo my działaliśmy cały czas nieformalnie – wspomina Anna.

Nazwa, a raczej jej brak

Dwa lata temu ruszyła kolejna edycja „Społecznika” – jednego z programów zachodniopomorskiego urzędu marszałkowskiego. Bieliccy śpiewacy aplikowali jako grupa nieformalna, napisali dwa projekty i udało się – dostali 8 tys. zł. Zorganizowali z nich między dwiema falami pandemii biesiadę dla mieszkańców Starych Bielic „Integracja z piosenką”. Sporządzili śpiewniki, lokalny poeta amator napisał teksty o tematyce ekologicznej do znanych melodii, a potem te piosenki śpiewali z mieszkańcami. Budowali budki lęgowe, robili hotele dla pszczół. A w projekcie, który miał pod hasłem ekologii integrować mieszkańców, chodziło też o to, żeby kupić sobie stroje. Kupili je. Specjalnie dla nich zaprojektowany został wzór haftu z motywem polnych kwiatów, tak często spotykanych na tutejszych łąkach. Uznali, że teraz można już oficjalnie występować publicznie. Ale zespół musi się jakoś nazywać.

– To może zabawne, ale nazwa powstała podczas pierwszego publicznego występu, który odbył się tuż przed pandemią w filii biblioteki wojewódzkiej w Koszalinie. Pojechaliśmy okropnie zestresowani, bo co innego podśpiewywać na ślubach, a co innego – wystąpić na scenie. Jedna z prowadzących dała nam formularz, w którym trzeba było wpisać nazwę zespołu. A my jej nie mieliśmy. Pochyliliśmy się nad rubryką i w popłochu napisaliśmy „Bez nazwy”. Proponowano nam konkurs na nazwę, ale ta obecna nam się przyjęła i chyba tak zostanie, bo każdy może sobie dopowiedzieć, co mu w duszy gra – wspomina bieliczanka.

Ból głowy się nie liczy

Jako zespół „Bez nazwy” mieli zaplanowane występy, ale przyszła pandemia. Zdążyli zaśpiewać w bibliotece koszalińskiej i na wigilii strażaka w pobliskim Gniazdowie. Wirus jednak zamknął ich w domach.

Anna jest od dwóch lat na emeryturze, ale większość śpiewaków pracuje. Dlatego spotykają się najczęściej w piątki, kiedy mają już za sobą zawodowy znój.

– Przeważnie o dwudziestej. To są właściwie spotkania towarzyskie. Jemy, pijemy wino i śpiewamy. Nie zdarza się, żeby ktoś usprawiedliwiał się zmęczeniem. Jeśli nie przychodzi, to już musi się bardzo źle czuć. Byle jakiego usprawiedliwienia zresztą nie akceptujemy. Koleżanka dwa miesiące temu złamała sobie kręgosłup. Teraz przychodzi, ledwo siedzi, podkładamy jej poduszki. Kiedy już nie wytrzymuje, po prostu wychodzi. Ja przychodziłam niedługo po wszczepieniu endoprotezy kolana. Czasami ciężka migrena jest usprawiedliwieniem. Ale ciężka, a nie byle jaki ból głowy. Jednak bierzemy też pod uwagę to, że czasami ktoś potrzebuje od nas odpocząć. Sama kiedyś przez pół roku nie przychodziłam na próby. I czułam, że dostałam od grupy przyzwolenie – mówi Anna i dodaje, że ten ich zespół „Bez nazwy” działa trochę jak grupa terapeutyczna.

Ostatnio jedna z koleżanek jeździ do chorego ojca w piątki. Zespół spotyka się więc na próbie w czwartki. Wszystko po to, żeby koleżanka z mężem nie oddalili się, żeby ich nie stracić. I żeby czuli wsparcie.

Śpiewy – po kolacji

Kiedy się już spotkają – za każdym razem w innym domu – zasiadają do kolacji. Na stole musi się znaleźć ciasto, ponieważ niektórzy zaczynają kolację od kawałka czegoś słodkiego i kawy.

– Sztuką jest, żeby gości zaskoczyć. Ostatnio zrobiłam euforię – ciasto z pięciu czekolad. Na kolacji pojawiają się śledzie, galareta, gołąbki. Z kresowych przysmaków robimy pieczone pierogi z grzybami. Do tego wino – mówi Anna.

Początek spotkania to zwykle wyrzucanie z siebie trudnych spraw z całego tygodnia. Anna nazywa to oczyszczanie „wypluwaniem popiołów”. Podczas rozmów nie ma „słodzenia”. Spierają się, nawet kłócą. Nie ma picia sobie z dzióbków, czasem mówią sobie niemiłe albo trudne rzeczy. To możliwe tylko w jednej sytuacji – kiedy ma się do siebie ogromne zaufanie.

Śpiewać zaczynają o dwudziestej pierwszej. Szybko ustalają repertuar do kościoła, a potem ćwiczą piosenki ludowe i charakterystyczne dla regionu szanty, które uwielbiają. A kończą...

– Ooo, czasem grubo po północy. Czasem, kiedy mniej gadamy i akurat sprawnie nam pójdzie, to udaje się skończyć i o wpół do jedenastej. Ale dobrze się siedzi razem – opowiada Ania.

Teraz, kiedy mają już niemały repertuar, stroje, nazwę i kilka silnych męskich głosów, nie boją się „wychodzić do ludzi”. Starsze pieśni są często w molowych, smutnych tonacjach. Anna mówi, że do smętnych melodii trudniej się zespołowi zebrać. Ostatnio ćwiczyli „Dwa serduszka, cztery oczy” – piosenkę, którą przepięknie śpiewa „Mazowsze”. Stali się na tyle rozpoznawalni, że zgłosiło się do nich niedawno Radio Koszalin.

– Dwa tygodnie temu przyjechała redaktorka na wywiad i nagrywała nas. Poprosiła, żebyśmy skompletowali około dziesięciu piosenek. W odruchu pomyśleliśmy przerażeni: „Skąd my weźmiemy dziesięć piosenek?!”. A potem okazało się, że nie tylko dziesięć, ale i dwadzieścia by się znalazło. Na koniec zaśpiewaliśmy „Czerwoną jarzębinę”. Redaktorka na to, że depresyjnie się zrobiło. Smutna piosenka, bo w smutnym ustroju powstała, w dodatku na Wschodzie, czyli w Związku Radzieckim. Jednak wszyscy, którzy tu stamtąd przyjechali, ją śpiewali. A my ją lubimy – mówi Anna, w międzyczasie podśpiewując.

I z tym śpiewem na ustach biegnie do kolejnych obowiązków. Trzeba przecież pomyśleć o czymś oryginalnym na następną próbę.

Karolina Kasperek

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a