wielkopolskie
Gospodarstwo Wiesława Rosińskiego z Godziszewa w powiecie wolsztyńskim jeszcze do niedawna znajdowało się w strefie czerwonej ASF. Po ponad rocznej walce o uwolnienie z obostrzeń decyzją Komisji Europejskiej gmina Siedlec, w której produkowanych jest ponad 100 tys. tuczników rocznie, znalazła się w strefie różowej.
– Nie udałoby się to wszystko, gdyby nie nasza powiatowa lekarz weterynarii, która była bardzo zaangażowana i czyniła starania, aby rolnicy dostosowali się do wymogów. Nigdy nie odmawiała nam pomocy. Niestety, właśnie została przeniesiona do innego powiatu, nad czym bardzo ubolewamy, ponieważ jest jeszcze dużo pracy do zrobienia, aby utrzymać wysoką zdrowotność stad. Uwolnienie się ze strefy to dopiero połowa sukcesu – mówi Wiesław Rosiński.
Jak podkreśla, ważne, aby teraz nie dopuścić do ponownych zakażeń u świń oraz u dzików. Ułatwieniem dla rolników z pewnością jest brak konieczności pobierania próbek do badań przed wysyłką świń do rzeźni. Jednak w obecnej trudnej sytuacji producentów trzody chlewnej uwolnienie ze strefy, wbrew oczekiwaniom, nie przyniosło znaczącej poprawy w traktowaniu rolników. Zakłady mięsne tak, jak niechętnie odbierały żywiec ze strefy, tak wciąż potrafią odmawiać transportu świń lub przesuwać go w czasie, a i o opłacalnej cenie również nie ma co marzyć.
– Termin ważności świadectwa zdrowia wydanego przez lekarza weterynarii wynosi 7 dni, więc jeśli ubojnia w ostatniej chwili się rozmyśli, musimy starać się o nowe świadectwa, za które trzeba ponownie zapłacić – mówi Wiesław Rosiński.
Rolnik sprzedaje jednorazowo partie około 180 tuczników, jest więc w stanie zapełnić cały samochód, co teoretycznie stawia go na lepszej pozycji niż większość mniejszych producentów świń. Kiedy rozliczał się na wagę bitą ciepłą, uzyskiwały one mięsność 58,5–59%.
Ograniczanie strat
Produkcja świń zwiększyła się w gospodarstwie Rosińskich po wybudowaniu nowej chlewni w 2003 roku z dotychczas utrzymywanych 30 loch do 210. Już wówczas przy nowej inwestycji gospodarze musieli spełnić wszelkie wymogi unijne dotyczące utrzymania trzody chlewnej. Porodówki i odchowalnie dogrzewane są poprzez ogrzewanie podłogowe, a wykorzystywany jest do tego piec na ekogroszek. W gniazdach dla prosiąt są także promienniki podczerwieni. Porodówka to dwie komory po 30 stanowisk każda. Lochy podzielne są na 7 grup.
– Lochy przeprowadzamy do porodówki tydzień przed porodem. Dawniej bardziej nadzorowaliśmy porody, jednak z biegiem czasu zauważyliśmy, że mniej strat i przygnieceń mamy tam, gdzie zbytnio nie ingerujemy. Maciory denerwują się i płoszą, jeśli jest zbyt dużo ruchu, więc wolimy zapewnić im spokój i ciszę. Oczywiście dużo zależy od rasy, ponieważ jedne reagują gorzej, a innym to nie przeszkadza. Od drugiej doby po porodzie zaczynamy natomiast meblowanie i wyrównywanie miotów i z tym akurat nie ma problemu. Lochy chętnie przyjmują nowe prosięta, nie wykazują agresji – opowiada Wiesław Rosiński.
Niektóre z macior pozostawiane są po wykarmieniu miotu także jako mamki dla najmłodszych i najmniejszych prosiąt. Prosięta odsadzane są w 28. dniu życia i zabezpieczane przeciwko cirkowirusom już podczas pobytu w odchowalni. Zaczynają być dokarmiane paszą stałą od 4. dnia życia. Tydzień przed odsadzeniem przechodzą na prestarter odsadzeniowy, który otrzymują przez cały okres pobytu na odchowalni, czyli przez 3 tygodnie. Osiągają wówczas 25–28 kg masy ciała i trafiają na tuczarnię. Odchowalnie stanowią dwa pomieszczenia po 300–350 stanowisk.
Do momentu postawienia tuczarni w 2013 roku część prosiąt trafiała na sprzedaż. Sytuacja zaczęła się pogarszać, kiedy do Polski masowo wjeżdżały transporty warchlaków z Danii i Holandii. Wówczas popyt na krajowe prosięta stopniowo malał i pojawiły się problemy ze zbytem. Rosińscy postanowili więc zamknąć cykl produkcji i wybudowali tuczarnię na 1600 stanowisk, w której znajduje się 5 komór mieszczących do 320 świń oraz jedna rezerwowa dla maksymalnie 80 sztuk, jeśli są nadwyżki prosiąt lub jakieś sztuki chore bądź niewyrównane wagowo.
W tuczarni, podobnie jak w pozostałych pomieszczeniach, świnie otrzymują paszę zadawaną paszociągiem. Wszystkie mieszanki są przygotowywane w gospodarstwie, łącznie z mieszanką odsadzeniową dla prosiąt, która wymaga dodatku między innymi zakwaszacza, mączki rybnej, serwatki w proszku oraz śruty sojowej ekspandowanej i ekstrudowanej. Wiąże się to ze zwiększeniem nakładów pracy, ale zdaniem gospodarza można sporo zaoszczędzić.
– Według naszych wyliczeń pasza dla prosiąt wychodzi nam około 30% taniej, co przy obecnych stratach na sprzedaży tuczników ma bardzo duże znaczenie. Choć właściwie trudno jest teraz ocenić koszt żywienia, ponieważ ceny surowców zmieniają się tak dynamicznie, że nie wiadomo, ile będziemy za nie faktycznie płacić przy odbiorze. W znalezieniu dostawców poszczególnych komponentów paszowych w korzystnych cenach pomaga mi doradca żywieniowy z firmy dostarczającej mieszanki mineralno-witaminowe – opowiada gospodarz.
Nic się nie poprawia
We wszystkich chlewniach zamontowana jest wentylacja mechaniczna wymuszona. W przypadku awarii czy braku prądu wloty powietrza od razu całkowicie się otwierają, co zapobiega uduszeniu świń w niewentylowanym pomieszczeniu. Niestety, takie przypadki się zdarzają i miały nawet miejsce całkiem niedawno u producentów trzody chlewnej w okolicznych miejscowościach. Dlatego rolnicy wolą zabezpieczyć się na tę ewentualność.
Przetrwanie na rynku umożliwiły gospodarzowi środki wypłacone w ramach odszkodowania za utracone dochody w związku ze strefą ASF. Jeśli jednak ceny świń nie wzrosną, to dalsze funkcjonowanie stoi pod znakiem zapytania.
– W poniedziałek mam odstawić tuczniki do rzeźni, ale nie wiem, ile mi zapłacą. Kiedy byliśmy w strefie czerwonej i musieliśmy sprzedawać na wagę żywą, za niektóre partie dostałem jedynie 3,20 zł za kilogram. Za inne niewiele więcej. Kolega sprzedawał kilka dni temu lochy i dostał cenę 1,50 zł za kilogram. Dawniej za wybrakowaną maciorę można było kupić loszkę z hodowli zarodowej. Teraz kosztują one dwa, trzy razy więcej niż dostanie się za lochę w rzeźni – wylicza Wiesław Rosiński.
Obsługą zwierząt zajmuje się wspólnie z żoną oraz z synem i mówi, że nie wyobraża sobie, jeśli ktoś przy obecnych stratach na produkcji świń musi zatrudniać pracownika. Wiadomo, że bardzo trudno znaleźć fachowców do zajmowania się lochami i prosiętami, przeprowadzania rozrodu. Jeżeli rolnik, który ma to szczęście i trafi na taką osobę, jest zmuszony do rezygnacji z jej pracy z powodu kłopotów finansowych, to znalezienie równie dobrego będzie, zdaniem Rosińskiego, graniczyło z cudem.
– Nikt nie chce pracować w rolnictwie, a już przy produkcji zwierzęcej tym bardziej. Przyuczenie pracownika, aby zdobył jakieś doświadczenie, umiejętności i zaufanie gospodarza, wymaga naprawdę sporo czasu. Kogo będzie na to stać? – zastanawia się Rosiński.
Nowa bioasekuracja
Od listopada gospodarzy obowiązują nowe zasady bioasekuracji. Na szczęście, jak tłumaczy pan Wiesław, większość wymogów pokrywa się z dotychczas obowiązującymi. Gospodarstwo ogrodził około 3 lat temu, gdyż znajduje się ono na końcu wsi, przy polach, więc istniało niebezpieczeństwo, że dzika zwierzyna będzie przez nie przechodzić. Słoma, wykorzystywana jako ściółka dla loch prośnych utrzymywanych grupowo, pomimo że jest przechowywana na terenie gospodarstwa, teraz musi być dodatkowo przykryta. W każdym budynku wydzielono także miejsce z umywalką przy znajdującej się tam wcześniej szatni. Pomiędzy budynkiem porodówki a odchowalnią postawiono też specjalny łącznik, aby nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, przemieszczając się pomiędzy tymi sektorami.
Z własnego doświadczenia Rosiński radzi rolnikom, jeśli ich gospodarstwo znajdzie się w strefie ASF, aby zrzeszali się i sami podejmowali działania. Tylko dzięki ich własnej determinacji mogą przyspieszyć uwalnianie się z obostrzeń, co daje nadzieję, że straty nie będą tak olbrzymie. Choć wiele zależy też od sytuacji z dzikami.
– W naszej okolicy dzików sporo ubyło. Tam, gdzie dawniej potrafiły zryć 2–3 ha kukurydzy, w bieżącym roku wyrządziły szkody tylko na kilkanaście arów. Ponieważ jednak przyroda nie lubi pustki, obawiamy się, że zaczną na nasze tereny przemieszczać się dziki z przyległych obszarów. Największe zagrożenie jest ze strony województwa lubuskiego. W powiecie świebodzińskim przecież było stwierdzanych dużo zakażonych sztuk – podsumowuje Rosiński.
Dominika Stancelewska