kujawsko-pomorskie
Rolnicy prowadzą gospodarstwo w miejscowości Osieczek w gminie Książki. W ubiegłym roku ich gospodarstwo zostało wyróżnione w konkursie „Agricola-Syn Ziemi”, który organizowany jest przez Urząd Marszałkowski we współpracy z Kujawsko-Pomorską Izbą Rolniczą. Ideą konkursu jest wyróżnienie najbardziej przedsiębiorczych i aktywnych społecznie rolników. Małgorzata i Zbigniew Augustynowie otrzymali tytuł w kategorii „rolnictwo tradycyjne”, a gospodarstwo zostało docenione między innymi za prowadzenie wielokierunkowej produkcji rolnej.
– Trzoda chlewna była u nas od kiedy samodzielnie zacząłem prowadzić gospodarstwo. Było to w drugiej połowie lat 90. ub. wieku. Prowadzona była zróżnicowana produkcja zwierzęca. Nam udawało się ją zachować w kolejnych latach, mimo że wiele innych gospodarstw decydowało się na specjalizację. Mieliśmy 10 loch. Obok świń utrzymywanych było 18 krów mlecznych. Po naszym ślubie w 2000 roku gospodarstwo zostało powiększone. Korzystaliśmy z dzierżaw. W tej chwili produkcja roślinna podporządkowana jest produkcji zwierzęcej – mówi Zbigniew Augustyn.
Liczba loch nie zmieniła się od momentu przejęcia gospodarstwa. W zależności od sytuacji na rynku nie wszystkie prosięta trafiały do dalszego tuczu. Część była sprzedawana. Rolnik utrzymuje rasę pbz z domieszką pietrain. Skala produkcji nie wymusiła konieczności budowy nowej chlewni. Został zmodernizowany budynek znajdujący się w gospodarstwie. Świnie utrzymywane są na płytkiej ściółce, a pasza zadawana jest do karmników. Jej przygotowywanie odbywa się w mieszalni, która wykorzystuje mieszalniki ssąco-tłoczące wyposażone w wagi.
– W 2013 roku zdecydowałem się na tucz warchlaków kupowanych w Danii. Przyjeżdżały o masie ciała 30 kg. Tucz trwał do 75 dni. W tym czasie zwierzęta osiągały masę ubojową 135 kg. Przyrosty były znaczne. Przeprowadziłem trzy cykle produkcyjne, jednak potem zrezygnowałem. Osłabiła się złotówka i produkcja nie była tak opłacalna jak podczas pierwszego cyklu. Warchlaki były zbyt drogie – wspomina Augustyn.
Załamanie rynku
Rolnik w 2015 roku planował rozpocząć chów i produkcję mięsa ras zachowawczych. Spowodowane to było między innymi zapowiedzią uruchomienia programów wspierających rozwój hodowli rodzimych ras świń.
– Uważam, że te rasy mają wiele zalet. Zastanawiałem się nad wprowadzeniem do swojego gospodarstwa złotnickiej pstrej. Przede wszystkim można zwierzęta utrzymywać na wybiegach. Przekłada się to potem na wysoką zdrowotność. Dzięki przebywaniu świń na okólnikach mięso nabiera odpowiednich walorów smakowych. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Okazało się, że nie ma odbiorców i podmiotów, które zainteresowane byłyby większymi ilościami takiego mięsa. Nikt nie chciał płacić satysfakcjonującej stawki za wysokiej klasy tucznika, który wymaga dłuższego okresu utrzymania – opowiada Zbigniew Augustyn.
Jeszcze w styczniu sytuacja na rynku trzody nie zapowiadała obecnej katastrofy. Ceny były dosyć atrakcyjne, a warchlaki i prosięta drogie. Rolnicy poszukiwali materiału do dalszego tuczu, rynek był pobudzony. Kilka miesięcy później sytuacja stała się zgoła odmienna. Szerzący się nie tylko w Polsce, ale także w innych państwach Europy ASF doprowadził do załamania cen. Opłacalność produkcji runęła pod ciężarem kosztów surowców paszowych. Sytuację producentów trzody chlewnej dodatkowo utrudniły surowe wymogi weterynaryjne związane z rozprzestrzenianiem się afrykańskiego pomoru świń.
– Ogromne koszty trzeba było ponieść na grodzenie gospodarstwa, magazynów paszowych oraz zabezpieczenie stogów przed dostępem dzików. Do tego dochodzą jeszcze długie maty dezynfekcyjne, które muszą być przy każdej bramie oraz cała infrastruktura w budynkach inwentarskich, a więc pomieszczenie czyste przed wejściem do chlewni, płyny do dezynfekcji i odzież ochronna. Te wszystkie elementy generują ogromne koszty. Owszem można było starać się o dofinansowanie z ARiMR, ale najpierw trzeba było zakupić niezbędne wyposażenie, a dopiero potem ubiegać się o zwrot kosztów – mówi Zbigniew Augustyn.
Likwidacja czy zawieszenie?
Te wszystkie czynniki spowodowały, że gospodarze podjęli decyzję o likwidacji produkcji trzody chlewnej. Rolnik pociesza się, że na razie ją zawiesza. Kiedy go odwiedziliśmy, w chlewni pozostały ostatnie prośne lochy, prosięta i kilkanaście tuczników. Nowe krycia nie będą jak na razie prowadzone.
Trzoda chlewna przez lata stanowiła ważny, ale nie jedyny element produkcyjny w gospodarstwie. Krowy i produkcja mleka prowadzona była aż do 2016 roku. Likwidacja kwot mlecznych i uwolnienie produkcji doprowadziło do gwałtownego spadku cen. Hodowcy bydła zmuszeni byli do poprawiania opłacalności poprzez wzrost skali produkcji. W rodzinnym gospodarstwie zwiększenie stada krów dojnych było trudne do zrealizowania i dlatego zapadła decyzja o likwidacji bydła mlecznego, które wymaga przecież ogromnych nakładów pracy.
– Wtedy postanowiliśmy, że zastąpimy krowy mleczne bydłem mięsnym. Kupiliśmy czystej krwi mamki wraz z odsadkami i rozpłodnika rasy limousin. Jesteśmy pod oceną Polskiego Związku Hodowców i Producentów Bydła Mięsnego, znajdujemy się pod kontrolą użytkowości. Obserwujemy znaczący wzrost zainteresowania jałówkami ze strony rolników, którzy mają świnie i zdecydowali się na skorzystanie z programów unijnych. Piszą wnioski do ARiMR, aby trzodę chlewną zastąpić bydłem opasowym. Poszukują więc jałówek, ale także byczków do dalszego tuczu. Spore zainteresowanie jest okazami 100-kilogramowymi. Wiele też gospodarstw, które już wcześniej mogły zrezygnować ze świń chce do pustych budynków wprowadzić bydło opasowe – opowiada Augustyn.
Koszt zakupu byczka o masie ciała 100 kg to około 1,2–1,5 tys. zł. Jałówki są droższe, bo wyceniane na około 6 tys. zł. Rolnicy, którzy z produkcji wieprzowiny przestawili się na wołowinę twierdzą, że kolejna zapowiedź zakazu uboju religijnego doprowadziłaby do zagłady ich gospodarstw.
Tomasz Ślęzak