Szymon Franczak ze wsi Konarskie (woj. wielkopolskie, pow. poznański) utrzymuje trzodę chlewną w cyklu zamkniętym, bydło mleczne oraz bydło opasowe. Mleko dostarcza do OSM Śrem.
– W AgroUnii działam od samego początku podobnie jak moi koledzy, z którymi przyjechaliśmy, w sumie jest nas cały autokar. Pomimo tendencji do wąskiej specjalizacji gospodarstw rolnych, ja wolałem utrzymać wszystkie trzy kierunki produkcji zwierzęcej. Dzisiejsze trudne czasy pokazują, że była to dobra decyzja. Ceny na rynku są bardzo zmienne, żywiec wieprzowy po 3–3,5 zł za kg to nie tyle kpina co upodlenie hodowców. Dlatego bezpieczniej jest mieć kilka źródeł dochodu. W naszym przypadku słabe ceny żywca wieprzowego w jakimś stopniu możemy sobie zrekompensować dobrymi cenami żywca wołowego, które są czymś wyjątkowym, a powinny być takie zawsze. Prosięta kosztują poniżej 100 zł za sztukę, a przy obecnych kosztach produkcji odchowanie prosięcia kosztuje już 200 zł. Do jednego prosiaka dokładamy 100 zł, a przy całym cyklu produkcyjnym do sztuki rzeźnej strata jest jeszcze wyższa. Obecnie utrzymujemy 120 sztuk trzody chlewnej, a bydła ponad 70 sztuk, w tym 25 krów. Znacznie wzrosły koszty produkcji mleka i właściwie, aby je pokryć, cena w skupie powinna zbliżać się do 2 zł, a otrzymujemy niecałe 1,60 zł. Oczywiście koszty wzrosły również w zakładach mleczarskich, a większość zysku ze sprzedaży produktów mleczarskich trafia do sieci handlowych, a nie do mleczarni i to ma ogromny wpływ na ograniczone podwyżki cen mleka w skupie – powiedział Szymon Franczak.
Piotr Maćkowiak ze wsi Luciny (woj. wielkopolskie, pow. śremski) utrzymuje trzodę chlewną w cyklu zamkniętym. Tuczy prosięta pozyskane od swoich 350–400 loch. Uprawia 140 ha zbóż.
– Tygodniowo dokupujemy 50 ton zboża po cenie 1200–1400 zł za tonę, co przy cenie 3,5 zł za kg żywca wieprzowego oznacza dla nas katastrofę. Aby przetrwać każdego miesiąca dobieramy 60 tys. zł kredytu obrotowego. Przecież to będzie trzeba oddać, ale nie mamy wyjścia. Chcąc rozwijać produkcję i być przygotowanym na bioasekurację w kierunku ASF, wybudowaliśmy nowoczesny kompleks chlewni za 10 mln zł. My nie mamy odwrotu, w żaden sposób się nie przebranżowimy. Inwestycja, jaką przeprowadziliśmy miała zarabiać na kredyty i godziwe życie, a obecnie nie robi ani jednego, ani drugiego, bo musimy brać kolejne kredyty. Choć nasz teren jest jeszcze wolny od ASF, to dookoła jesteśmy już oblężeni i strefy ASF mamy kilkanaście kilometrów – powiedział Piotr Maćkowiak.
Andrzej Stępa ze wsi Kaleje (woj. wielkopolskie, pow. śremski) utrzymuje trzodę chlewną w cyklu otwartym.
– To, że zboża podrożały o 400 zł na tonie, pszenżyto do 1200 zł/t, a pszenica do 1300–1500 zł/t wcale nas nie cieszy, wszak nawozy podrożały trzykrotnie. Przed tymi podwyżkami za 1,5 tony zboża można było kupić tonę saletry, a teraz pół. Jadąc dzisiaj na konwencję wspominaliśmy, że w 1995 roku sprzedawaliśmy 2 tuczniki na ówczesną podstawową miesięczną pensję pracowniczą, a teraz trzeba sprzedać 6 tuczników i wtedy ropa kosztowała 2 zł, a nie 6 zł. Z jednej strony dobrze, że mają być dopłaty do utrzymania loch, ale to już jest zdecydowanie zbyt późno. Już znaczna część pogłowia macior została zlikwidowana, ponadto nic na tym nie skorzystają utrzymujący świnie w cyklu otwartym, a my też ponosimy straty. Gdy wchodziliśmy do UE pogłowie trzody chlewnej w kraju wynosiło 24 mln sztuk, a teraz zaledwie 9 mln. Do samowystarczalności potrzebujemy 15 mln sztuk świń, czyli jakby dziś zamknięto granice, to wieprzowinę mamy na kartki jak za komuny. Konsumenci tego nie wiedzą i nie rozumieją, że jak nas nie będzie to będą musieli płacić krocie – powiedział Andrzej Stępa.
Krzysztof Dudziak ze wsi Winna (woj. wielkopolskie, pow. średzki) utrzymuje bydło opasowe w liczbie 70 sztuk, a przed dwoma laty zrezygnował z chowu trzody chlewnej z racji braku opłacalności.
– Z jednej strony dobrze, że zboża drożeją bo koszty produkcji idą w górę, ale z drugiej jak już nie będzie producentów trzody chlewnej to kto kupi te zboża. Póki co zboża są wykupywane na eksport i stąd ta cena, ale co będzie jak eksport stanie. Nikt nie magazynuje zboża na rezerwy krajowe, co mogłoby unormować rynek. Dość dobra sytuacja na rynku żywca wołowego wynika z tego, że w tym roku na rynek europejski zaimportowano znacznie mniej wołowiny z Ameryki Południowej. Najprawdopodobniej ma to związek z tamtejszą trudną sytuacją klimatyczną. Ponadto w chwili początku pandemii w Polsce żywiec wołowy był bardzo tani i wielu rolników zrezygnowało z opasu bydła. Dziś to bydło byłoby w wieku rzeźnym. Obecnie stosunkowo wysokie ceny żywca wołowego spowodowały, że obory znów są pełne opasów i obawiamy się, że za 1,5–2 lata ceny znów spadną. Obecnie za ciężkiego buhaja rasy hf można otrzymać 10 zł za kg żywca, 11–12 zł za mieszańca z rasą mięsną – powiedział Krzysztof Dudziak.
Adrian Stępień z Oporowa (woj. łódzkie, pow. kutnowski) uprawia 40 ha warzyw oraz 50 ha zbóż i kukurydzy.
– Przyjechaliśmy w grupie 20 osób z terenu trzech sąsiednich powiatów: kutnowskiego, łowickiego i zgierskiego. Po pierwszych protestach w Błaszkach i Sieradzu dołączyłem do Michała Kołodziejczaka i wtedy jeszcze Unii Warzywno-Ziemniaczanej. Ten rok jeśli chodzi o warzywa był niezwykle trudny pod względem produkcyjnym. Jakość handlowa warzyw ze względu na warunki pogodowe jest bardzo niska tzw. nieprzechowalnicza. Rok był bardzo mokry, a gleba mocno zasklepiona. Plony uzyskaliśmy niskie, a cena była nieco wyższa niż w latach poprzednich. Głównie sprzedajemy warzywa na przemysł, ale również do stałych odbiorców, którzy wstawiają towar do sklepów, marketów czy też do hurtowni. Zrezygnowaliśmy z uprawy marchwi, pietruszki i selera, a wyspecjalizowaliśmy się w fasoli szparagowej i buraku ćwikłowym – powiedział Adrian Stępień.
Piotr Goerke ze wsi Lipinki (woj. warmińsko-mazurskie, pow. nowomiejski) utrzymuje trzodę chlewną w cyklu zamkniętym. Ze względu na brak opłacalności produkcję ograniczył z 40 do 10 loch.
– Przyjechaliśmy na konwencję w grupie 28 osób z terenu woj. warmińsko-mazurskiego. Michała Kołodziejczaka wspieramy od początku, czyli od czasów, kiedy jeszcze nie było AgroUnii, a powstawała Unia Warzywno-Ziemniaczana. Czyli jedyna wtedy organizacja, która zaczęła nagłaśniać problemy rolników, które nie były i nadal nie są nagłaśniane w mediach głównego nurtu. Takich niezależnych mediów jak wasz tygodnik jest niestety niewiele. Nie wiem jak długo jeszcze w naszym gospodarstwie będzie trzoda chlewna, bowiem sytuacja w związku z ASF-em jest tragiczna. W mojej ocenie, jak i wielu rolników, walka z ASF-em, jaką prowadzą polskie władze jest gorsza niż sam wirus. To nie wirus zabija gospodarstwa, a ceny dyktowane przez wielkie zagraniczne korporacje – bo tylko takie zakłady mięsne liczą się na rynku. Pod pretekstem ASF-u dokonywana jest eksterminacja gospodarstw rodzinnych. Doskonałym przykładem jest Hiszpania, w której pod pretekstem wirusa korporacje w 100 procentach przejęły produkcję trzody chlewnej i dziś tam nie ma mowy o ASF-ie, a Hiszpania z przemysłowymi chlewniami jest numerem jeden w trzodzie w UE i dyktuje warunki. Obawiam się, że u nas będzie ten sam scenariusz. Podam przykład ze swojego powiatu, gdy w październiku br. pojawiło się nowe ognisko ASF w miejscowości Nowy Dwór Bratliński, to wszystkie świnie w chłopskich zagrodach zostały zagazowane. Wyłączono z tego obowiązku, a więc wyjęto spod prawa, jedynie przemysłową fermę należącą do jednej z dużych firm paszowych. Inspekcja weterynaryjna zezwoliła, aby korporacyjne świnie normalnie były sprzedane do masarni, a chłopskie świnie zostały wybite – powiedział Piotr Goerke.
Lidia Rutkowska z Bielic (woj. warmińsko-mazurskie, pow. nowomiejski) hoduje drób.
– 22 maja potwierdzono w naszym gospodarstwie ognisko ptasiej grypy i tego samego dnia zagazowano ptaki, w tym 2 tys. indyczek, które szykowaliśmy już do sprzedaży. Na drugi dzień ptaki były wywożone pięcioma samochodami ciężarowymi do utylizacji do Ełku. Kiedy zastępca powiatowego lekarza weterynarii przyjechał szacować materiały drewniane, które musiały zostać spalone wręczył mi wezwanie dotyczące tego, że do utylizacji trafiło o 35 ton mięsa mniej niż powinno. Zasugerowano nam, że te indyki sprzedaliśmy, co zupełnie nie miało miejsca. Inspektorat nam nie uwierzył i zaniżył nam odszkodowanie o 29%. Przeanalizowaliśmy wszystkie dokumenty, bo wiedzieliśmy, że ktoś popełnił błąd i się okazało, że lekarz weterynarii wydając decyzję nie zwrócił uwagi, że w Ełku to nie moje zwierzęta były ważone. Pomylili transporty, a od decyzji nie ma odwołania, zatem sprawę skierowaliśmy do sądu. Tak pracuje nasz inspektorat weterynarii. Mało tego, okazało się, że na papierze moje kurniki powiększyły się jakby były z gumy, wiadomo, policzono większe koszty gazowania. Ponadto, w dokumentacji zapisano, że nasze kurniki były dezynfekowane, a nie były, a ptaki syn ładował naszą ładowarką, zaś w protokole podano, że załadunek był po stronie firmy dezynfekcyjnej. Ponadto, jest tam informacja o znacznie większej liczbie samochodów niż faktycznie przyjechało. Wszystko po to, aby wyciągnąć kasę z budżetu państwa. Sprawę zgłosiłam do prokuratury – powiedziała wzburzona Lidia Rutkowska.