wielkopolskie
Marcina poznałam w odnowionej konińskiej synagodze na wydarzeniu kulturalnym upamiętniającym żydowskie święto Sukkot, czyli Święto Namiotów albo Szałasów, które ustanowiono na pamiątkę ucieczki Izraelitów z Egiptu i przebywania na pustyni w drodze do Ziemi Obiecanej. Zagrał tam na szofarze, czyli tradycyjnym rogu, w który żydzi dęli w ważne dla siebie święta. A potem obejrzałam na jednym z chrześcijańskich vlogów wywiad z Marcinem, w którym opowiadał o tym, jak mierzył się z ciemnymi mocami tego świata i jak w końcu w cudowny sposób odzyskał wiarę w Boga. Na rozmowę przyjechałam do malowniczego domu w Felicjanowie, w którym Marcin z żoną i dwojgiem dzieci mieszkają od trzynastu lat.
– Ta rama? Ktoś ją właśnie kupił, ma pojechać do Ameryki Południowej. Dziesięć tysięcy złotych. Mało? Wiem, że to niedużo, jeśli policzyć, że to trzy miesiące pracy, dzień w dzień i po osiem godzin dziennie. Ale tak sprzedaję – mówi Marcin, przenosząc na wielki stary stół, przy którym mnie posadził, cztery wałki z drożdżowego ciasta.
W piątek wino i chałka
– Ta idzie tu... ta idzie tu... ta tu... pokręciło mi się coś... Jak już jadę, to odruchowo, ale jak się zatrzymam, to... O, jest! – mówi z dumą Marcin, zaplótłszy z czterech, tak, tak, nie z trzech, a czterech wałków warkocz w drożdżowej chałce.
Zrobił je dwie. W konkretnym celu. Mają się upiec przed zachodem słońca. Bo jest piątek. A w piątki rodzina Boczków celebruje stary zwyczaj naszych starszych braci w wierze, czyli szabatową kolację. Z dwiema świeczkami, słodkim winem, chałką i modlitwą. Marcin, kiedy się nawrócił, postanowił włączyć ten starotestamentowy zwyczaj z korzeniami w epoce wielkich proroków w tygodniowy grafik rodziny. Jednak zanim to się stało, przeszedł długą, trudną, ale i niezwykłą drogę.
Wciąż gotując, pokazuje najpierw jedno, potem drugie ramię. Na obu tatuaże z różnymi symbolami – od czwartego wcielenia Hare Kriszny, przez masońskie, po związane z chrześcijaństwem. To jego droga, taką przeszedł. Nie wstydzi się ich, są dla niego jak blizny. A blizny potrafią być nauczycielkami.
Tato, gdzie jesteś?
Urodził się w 1976 roku we wsi pod Starogardem Gdańskim, w czterorodzinnym domu kolejowym z ogródkiem. W komórce za domem – świnka i kilka kurek. Rodzice – wierzący. Ale prawdziwą katoliczką była babcia.
– Babcia klękała codziennie przed figurą z różańcem, była bardzo maryjna. A ja byłem ciekawski, lubiłem obserwować, sprawdzać, podważać. Patrzyłem, jak żyje rodzina, i nie wszystko mi się zgadzało. Nie chodziłem do kościoła, ale wiedziałem całym sobą, że istnieje coś więcej, że ktoś nad Ziemią czuwa. Dlatego czułem potrzebę zaangażowania się w coś więcej. Ale nie miało wtedy dla mnie znaczenia, czy to będzie Budda, Allach czy chrześcijański Bóg. Patrzyłem, jak żyją ludzie, i nie wierzyłem, kiedy mówiono mi, że ten chrześcijański Bóg to jest Bóg miłości – wspomina Marcin.
Dzieciństwo to trudne relacje z ojcem. Bardzo trudne. Czuł, że ojciec nie ma do niego tyle serca, co do rodzeństwa. Nie wiedział dlaczego. Nie był bity, po prostu czasem słyszał słowa, które potrafią niejednego złamać na całe życie. „W mocy języka jest życie albo śmierć” mówi dziś cytatem z Księgi. Wtedy nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Szukał odpowiedzi i lekarstw, często ryzykownych.
– Pierwszą próbę samobójczą miałem w wieku dwunastu lat. Ojciec leczył się na serce. Postanowiłem, że kiedy wyjdą z mamą, podkradnę pigułki. Połknąłem całe opakowanie, pożegnałem się zaocznie z rodziną i położyłem się. Czułem się wyłącznie odurzony, rodzice wrócili i mama nawet niczego nie zauważyła. Dziś to dla mnie dziwne, bo po tym opakowaniu teoretycznie powinienem przynajmniej stracić przytomność, a może nawet nie żyć. A nic mi się nie stało. Jakby ktoś nade mną czuwał. Ale ja od dziecka czułem, że istnieje świat duchowy – mówi Marcin, a ja coraz bardziej zastanawiam się, czy kiedy spiszę to, co słyszę, czytający zobaczą w tym wyłącznie opowieść fantastyczną. Mnie samej przypominają się opowieści przepytywanego przeze mnie lata temu w wywiadzie egzorcysty.
Diabeł zamieszkał w mieście
Marcin wspomina, że często czuł przy sobie obecność jakiejś energii, że czasem miał wrażenie, że przejmuje nad nim kontrolę. Że władzę nad nią miała jedynie wierząca i modląca się babcia, do której jego mama poszła po radę. Babcia odczyniła urok modlitwą i jajkiem. Marcin mówi, że my, nowocześni Europejczycy, ukształtowani przez myśl grecką, mamy umysły, którym takie praktyki nie mieszczą się w głowie. I nie dajemy im wiary.
Po podstawówce poszedł do starogardzkiej zawodówki do klasy stolarskiej. Krótko po szkole zaczął pracę w pracowni snycerskiej. To dzięki temu przetrwał pewną trudną zimę.
– Skończyłem osiemnaście lat i ojciec któregoś dnia wyrzucił mnie z domu. Wziąłem tobołek i ruszyłem siedem kilometrów w śniegu przez las do Starogardu, do właściciela pracowni. Pozwolił mi tam zamieszkać. Miałem klucze do pracowni, więc mogłem przecież okraść go z dłut, elektronarzędzi i pójść w świat. Ale to był pierwszy człowiek, który nie znając mnie, zaufał mi, więc szybko pożegnałem tę myśl – mówi Marcin.
W garażu przy pracowni przemieszkał trzy lata. Zimą mył się śniegiem, a wewnątrz czasem miał ujemne temperatury. Mówi, że w grudniu ludzie obok spędzali przy świecach święta, ale nikt nie zaproponował miejsca przy stole. Żal wzbierał w nim tak bardzo, że był gotowy wejść w pakt nawet z mocami piekielnymi, by pokazać ludziom, że zasługuje na uwagę.
– Bawiłem się w dziwne rytuały. Efektem jednego nawet bardzo się przestraszyłem. Ciągnąłem energię z drzew, kamieni, z ziemi. Musiałem robić coś dla ducha. Ćwiczyłem jogę, medytowałem. W mieście zyskałem ksywę „Diabeł”. Ale w tym wszystkim wciąż była samotność, odrzucenie. Każdy człowiek, nawet jeśli ma jakąś duchowość, ale nie ma wokół siebie nikogo, kto mu powie dobre słowo, kto przytuli czy powie bezinteresownie, że go kocha, będzie tęsknił. A ja nie mogłem już znieść odrzucenia. Znalazłem towarzystwo, z którym zażywaliśmy też narkotyki. Czasem wróżyłem ludziom – opowiada coraz bardziej zawiłą historię.
Opowiedz ludziom o bólu
Poznawał ludzi, którzy proponowali mu karierę uzdrawiacza i chiromanty. Poczuł, że energia, która go otacza, może mieć charakter demoniczny. I miał wrażenie, że odbywa się o niego jakaś walka. Choć wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, kto walczy po jasnej stronie. Nocami doznawał koszmarnych stanów. Ale któregoś dnia w pracowni, w stanie emocjonalnego wycieńczenia, usłyszał w radiu papieża Jana Pawła II, który odwiedzał właśnie Pelplin, śpiewającego Pater noster, czyli Ojcze nasz. Wtedy na nowo odkrył najsilniejszą modlitwę Nowego Testamentu. Przez kilka dni padał na kolana i modlił się nią.
– Od jakiegoś czasu przyjaźniłem się z chłopakiem, który należał do zielonoświątkowców. Opowiadał czasem o Bogu, ale puszczałem mimo uszu takie rzeczy, byłem zajęty dilerką. Aż w końcu padło pytanie, czy znam żywego Jezusa. Potem dudniło mi z tyłu głowy przez jakiś czas. A on zaprosił mnie na spotkanie do swojego Kościoła. Przyszedłem raz, drugi, bez żadnego przekonania. Podczas nabożeństwa jedni kładli ręce na drugich, modlili się za nich, a ci upadali na podłogę. Pomyślałem: „Muszę uciekać”. Podszedłem do drzwi i zanim przestąpiłem próg, usłyszałem fizyczny głos: „Jeśli wyjdziesz z tego budynku, Szatan cię zabije. Ale jeśli pójdziesz do tych ludzi i opowiesz im o wszystkim, twoje życie się zmieni”. Zawróciłem. Poczułem się jak grzesznik, który wraca po wybaczenie. Poczułem, że ktoś mnie przytula i nie był to nikt z tych ludzi. Nagle poczułem, że wlała się we mnie miłość, na którą czekałem dwadzieścia siedem lat. Której nikt mi nie dał. Poczułem, że dziura po braku tej ojcowskiej się wypełniła. Nie, to nie była euforia. To było spokojne, takie oczywiste. Czułem, że mogę już zdjąć wszystkie swoje maski. Po mieście poszła fama, że Diabeł jakiś zły towar wziął i w głowie mu się pomieszało. Po kilku dniach pojechałem do rodziców. Długo nie było mnie w domu. Podszedłem do ojca i powiedziałem, że go kocham. Zesztywniał, a potem nie mógł przestać płakać. Mamie opowiedziałem o wszystkim, co robiłem. Wtedy też przyjąłem imię Barnaba. Wiesz kim był? Żydem z Cypru, nazywanym synem pocieszenia – wspomina Marcin.
Barnabo, zajmij się grobami!
Kilkanaście lat temu, kiedy znał już Anię, a ona była w ciąży z synem Zacharym, kupili dom w Felicjanowie. Ania znała tę okolicę z letnich wyjazdów na wieś do dziadków. Marcin wyremontował budynki gospodarcze i zajął się snycerką. Dziś rzeźbi misterne ramy, ornamenty, ozdobne skrzynie. Swoją pracownię nazwał Besaleel – od imienia rzemieślnika, który miał, wedle tradycji, wykonać Arkę Przymierza. Marcinowe cuda możecie obejrzeć na stronie www.besaleel.pl.
Ale w jego życiu wydarzyło się coś jeszcze. Nie mniej magicznego niż jego nawrócenie. Coś, co zmieniło nie tylko jego życie, ale i życie wspólnoty, w której mieszka. I coś, co będzie – taką ma nadzieję – zmieniać pokolenia tych, którzy przyjdą po nim. Marcin połączył w niezwykły sposób tych, którzy odeszli, z żywymi.
– Kiedy mieszkaliśmy już w Felicjanowie, jeździłem często po okolicznych wsiach rowerem, poznawałem okolicę. Dużo się po drodze modliłem do Boga z prośbą, żeby objawiał w różny sposób swoją moc. Taką miałem potrzebę. Przejeżdżałem któryś raz drogą z Russocic do Milinowa. Jadę, obok pole, za nim krzaki. I nagle słyszę wewnętrzny głos: „Zajmij się żydowskim cmentarzem”. Nie miałem pojęcia, że właśnie obok niego przejeżdżałem. Wróciłem do domu, pogrzebałem w sieci. Okazało się, że te krzaki to był kiedyś cmentarz żydowski – wspomina kolejne brzmiące jak cud wydarzenie Marcin.
Resztę rozmowy spędzamy na cmentarzu. To znaczy na kawałku pola, obok którego mieści się gospodarstwo z dużym domem. Na „polu” w równym rzędzie kilkanaście długich, prostokątnych płyt nagrobnych w kształcie macew, czyli zakończonych z jednej strony półkoliście. Płyty leżą pod kątem. Na nich napisy: „Jochewet, córka Natana Nute, żona Ajzyka Izykowicza”.
– Ziemia z pochówkami to te krzaki te kilka metrów dalej. Tu, gdzie teraz leżą nagrobki, były zarośla ze ścieżką do miejsca pochówku. Do mnie trafiło kilka macew, niektóre w częściach, bardzo niekompletne. Zorganizowałem z mieszkańcami akcję, uprzątnęliśmy teren, wyciągnęliśmy kamień, który teraz jest pomnikiem zdobiącym to lapidarium. Płyty mają naśladować macewy. Na nich układaliśmy i przyklejaliśmy kawałki, by na betonowym tle jak najbardziej przypominały oryginalny nagrobek. Tam, gdzie wystaje beton, tam brakuje oryginalnego kawałka – tłumaczy Marcin Barnaba i zapowiada, że wkrótce zajmie się krzakami na samym cmentarzu.
Obok kamienia kupka małych kamyków. Żeby każdy, kto odwiedzi lapidarium i zechce przywołać pamięć Ciril Tobiak, Icka Glicensteina, Chaji, Michaela Rojera, Abrahama, syna Dawida, Jakowa Dow Pulvermachera, Mosze, syna Jozefa, Abrahama Icchaka Lejbisza, Jehudy Lejba, Maszy, którzy tu kiedyś mieszkali, mógł starym żydowskim zwyczajem zamiast kwiatów i znicza położyć na pomniku kamyk. Uroczystości odsłonięcia pamiątkowej tablicy, ze starostą i radnymi powiatu, upamiętniające współistnienie dwóch narodów odbyły się w październiku 2019 roku. A przy kamieniu, we łzach, spotkali się przybyli z Izraela potomkowie Feli Tobiak, jedynej Żydówki z Władysławowa, która przeżyła wojnę, z dziećmi i wnukami Józefy i Aleksandra Błaszkowskich, którzy ją uratowali.
Jest wieczór, Marcin zapala dwie świece, stawia dwie chałki i czarkę ze słodkim winem. Odmawia błogosławieństwo, a potem obdziela wszystkich słodkimi warkoczami. Siedzimy z jego żoną Anią i dziećmi. Każdy z nas inny, każdy ma za sobą jakąś niełatwą drogę. Jemy, rozmawiamy i myślimy o tych, którym jeszcze winni jesteśmy dobre słowo.
Karolina Kasperek