r e k l a m a
Jutro nadeszło z twarzą dni powszednich, nie przynosząc z sobą najmniejszej zmiany, oprócz tej, że przywiązany do domu i rodziny ksiądz zdawał się tego dnia więcej kochać starego przyjaciela niż kiedykolwiek. Benigna też umiała ocenić jego umiarkowanie i zwycięstwo nad sobą tak dalece, iż pierwszy raz od czasu, jak była w Murawcu, przyszła z rana dowiedzieć się o zdrowie brata...
r e k l a m a
– Cóż, czy ci już dziś lepiej? – spytała od proga.
Zobacz także
Tęskny wyraz tych słów nie dozwolił Benignie przedłużać dość dziwacznie osnutej komedyi – wzruszyła ramionami, siadając naprzeciw brata.
– Czy Otton zrobi głupstwo to, że się ze starą dla pieniędzy ożeni, czy nie, zawsze Leokadyi byś za niego nie wydał, bo się gwałtem ożenić i narzucać nie chce, a ona aż nadto jawnie okazuje, że go sobie nie życzy.
– Ano, przecież raz tedy za mąż kiedyś wyjść musi!
– Musi? Nie – rzekła Benigna. – zostanie starą panną, jak wiele innych...
– A to już chyba z winy asindźki – rzekł prezes z przekąsem. – Jakże to, żeby osoba tak zabiegliwa, tak rozumna, tak ją kochająca nie znalazła sposobu nawet mimo woli ojca ją wyswatać?
– Przyznam ci się, kochany bracie, że, gdy mnie tak wyzywasz, że gdybym mogła...
– Ale nawet spróbować nie chcesz? – rzekł prezes żartobliwie. – A tak jednak wieleś sobie tuszyła... Tak się zbierała jak sójka za morze... I z tego wszystkiego – nic. A to przez jednego starego upartego nudziarza, jakim ja jestem.
Ciotka Benigna słuchała go z uwagą niezmierną i podziwieniem.
– Chcesz mnie widocznie rozdrażnić – odezwała się.
– Ale! Szydzę z asindźki najwyraźniej – kończył stary. – Słyszana to rzecz, ażeby trzy kobiety w spisku razem z bardzo przebiegłym mężczyzną nie mogły pokonać jednego ociężałego starowiny! A toć wstyd i hańbę całemu rodzajowi swemu czynicie...
Benigna spojrzała mu w oczy. Pomimo szyderstwa, z jakim się wyrażał, gniewu nie było na jego twarzy.
Nie mogła go zrozumieć.
– Wyraźnie mnie wyzywasz – szepnęła cicho.
– Któż wie – dodał, zniżając głos brat – może bym już rad, ażeby się to jakkolwiek skończyło...
Jeszcze bardziej zdumiona Benigna zawołała:
– Przecież to od ciebie zależy!
– Jak ode mnie? – mruczał niewyraźnie prezes, przewracając karty w rejestrze. – Wy, kobiety, czasem takie domyślne, niekiedy nie chcecie chyba ludzi odgadywać. Moja dobrodziejko, człowiek, który słowo da, rozumiesz, asindźka, dotrzymać go musi... Czasem się później danego żałuje i niekiedy by się ktoś rad zawrócić, ale nie ma sposobu. Słowo się rzekło, słowo rzecz święta...
Rumieniec okrył pulchną i okrągłą twarz Benigny, poruszyła się żywo z krzesła.
– Ja ciebie może niedobrze rozumiem. Ale mogłożby to być, ażebyś ty...
– Ja? Co? O co asindźka chcesz mnie pytać? Ja na nic nie odpowiadam... Ja, rozumiesz mnie, o niczem wiedzieć nie chcę.
– A gdyby się co przeciwko twej woli stało... to byś... się gniewał... i...
– Zapewne, że gniewałbym się... ale niemniej co by się stało, to by się stało... Trudno rzeczy spełnione zmienić – mówił cicho prezes. – Asindźka taka rozumna, a zrozumieć nie możesz, że... ja... że... to... że tego... a ja o niczem nie wiem!
(cdn.)