Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

Uchodźcy? Oni są już dla nas rodziną

Data publikacji 14.03.2022r.

Suną do Polski wielokilometrowymi, szarymi, bezgłoś­nymi sznurami. W Dorohusku czy Medyce z okruchami tęsknoty w oczach czekają na busa znajomych, którzy zabiorą ich w pewne miejsce. Albo stają jak wędrowiec na rozdrożu, nie wiedząc, dokąd pójść. Z ofertą dachu nad głową wyjeżdżają do nich mieszkańcy miast i coraz częściej – wsi. Na granicę po Ukraińców wyjechali między innymi mieszkańcy gminy Lubochnia pod Łodzią. A my odwiedziliśmy dwa domy, kóre dały im schronienie.

łódzkie

– A może bym poczęstowała jajkami? Mamy tu takie bardzo dobre w Małczu, od sąsiadki. My korzystamy z tego źródła, moje dwie córki, które mieszkają we wsi, i teraz nasi goście. To znaczy teraz już nie goś­cie, tylko domownicy. Wie pani, jestem pełna podziwu dla tej rodziny. Zachodzę tam tylko, kiedy wiem, że jestem potrzebna. Sama bym też pewnie nie chciała, żeby mnie tak nawiedzać. Szanuję ich prywatność – mówi Zofia, mieszkanka Małcza w gminie Lubochnia, która tydzień temu przyjęła do domu ukraińskie małżeństwo z czworgiem dzieci.

Pijemy kawę, czyścimy ogródek

Zosia urodziła się w Skierniewicach. W liceum medycznym w Tomaszowie Mazowieckim na dyskotece szkolnej poznała chłopaka z Małcza. Zamieszkali w jego wsi, kupili 6-hektarowe gospodarstwo i zbudowali dom, a potem założyli firmę. Dziś mieszkają w gustownie urządzonych wnętrzach, na które ciężko pracowali 36 lat.

– Jestem z bardzo licznej rodziny. Mam dziewięć sióstr. Byliśmy bardzo biedni, nigdy tego nie ukrywałam. I dziś uważam, że ten mój biedny dom to jest mój kapitał, że dał mi potencjał emocjonalny. Był biedny, ale zawsze otwarty. Nie mogłam postąpić inaczej z ukraińską rodziną – mówi Zosia, nalewając z malowanego dzbanka herbatę.

U Zosi w parterowym domku obok jej domu, w którym jeszcze przed chwilą mieściło się biuro jej firmy, mieszka od niecałych dwóch tygodni sześcioosobowa rodzina z Kowla. Kowel to 70-tysięczne miasto na Wołyniu leżące na drodze między Warszawą a Kijowem. Do Małcza w ostatkowy wtorek przyjechała Katerina, którą Zosia nazywa pieszczotliwie Katją, z Daniłem, Jewą, Anastazją i Markiem, który ma poważną wadę wzroku – na jedno oko prawie nie widzi. Mąż, Borys, pracował już chwilę w Polsce jako stolarz. A Katja jest piekarzem. Zosia nie wiedziała, kto do niej przyjedzie. Najpierw chciała wysłać drugiego dnia wojny męża na granicę. Ale w międzyczasie weszła na stronę gminy Lubochnia. I tam znalazła informację, że jest Katja z dziećmi.

– Wczoraj Katja przyszła do mnie, dziś ja do niej, wypić kawę. Odwiedzamy się tak, jak sąsiadki. Poprosiłam, żeby pomogła mi coś zrobić w ogródku. Nie miała i nie ma łatwo. Daniło jest niepełnosprawny fizycznie – poród nie był najłatwiejszy. Wiem, że co dwa miesiące jeździł do Charkowa do Instytutu, który specjalizował się w niezbędnej mu rehabilitacji. Katja powiedziała, że zostały po nim zgliszcza. Ale dzieciaki się aklimatyzują. Przedstawiłam się im jako babcia. Chciałabym, żeby tak do mnie mówiły. A Daniło, niezwykle inteligentny, tak łapie polski, że teraz służy nam właściwie za tłumacza. I od razu zaznaczę – utrzymują się sami, bo Borys pracuje. Od nas mają dach nad głową i prąd – mówi Zosia.

Walizka i anioł

Zabieramy talerz z ciastem i idziemy do domku obok. Uśmiechnięte, choć nieco zawstydzone dzieciaki po kolei deklamują „Dzień dobry”. Zosia przedstawia „wnuki”. Pytam, czy w Kowlu jeszcze spokojnie.

– Nie, tolka sirieny i odkluciełyje ulicznyje swietła. W podwalu, czyli schronie, czyli tak naprawdę zwykłej piwnicy, siedzieliśmy regularnie przez kilka dni – opowiada głównie po ukraińsku i trochę po polsku.

Czasem nie jest łatwo się zrozumieć, bo ukraiński dużo mniej podobny do polskiego niż białoruski.

Katja w Kowlu zostawiła mamę, która nie chciała opuszczać domu. Została tam też siostra Katji – jest kierowcą i teraz transportuje do zachodniej Ukrainy ludzi z terenów zajętych przez rosyjskie wojsko.

– Mój ojciec jest Rosjaninem. Wysłaliśmy rodzinie zdjęcia z tego, co się dzieje. Byli w szoku, nie wierzyli, nie wiedzieli. W Rosji media mówią im, że to Ukraińcy walczą sami ze sobą. Ale boją się bardzo wychodzić na ulice. Jak przyjechaliśmy? Z dwiema walizkami. A jakaś pamiątka z domu? Anioł Ochranitiel i Boża Matir. Malienkij obraz – mówi Katja.

Dziękujemy za herbatę, robimy zdjęcie i zbieramy się do wyjścia, ponieważ czeka na nas jeszcze jedna ukraińska rodzina obok, w Lubochni. Mówię do widzenia i szybko dorzucam: „Slava Ukrayini!”.

– Hierojam slava! – bez zawahania odpowiada Katja.

Ziemia drży i płonie

Jedziemy kilometr dalej, do samej Lubochni, w której mieszka Agnieszka, Ma niewielkie gospodarstwo i stary dom, który do niedawna stał pusty. Sama mieszka kawałek dalej. Teraz dom ożył, bo zamieszkały w nim 31-letnia Irina z córkami Emilią i Julią, jej siostra, 27-letnia Ivanka z córką Melanią, i siostra męża Ivanki z mężem Gruzinem i dzieckiem. Jeszcze kilka dni temu Irina i Ivanka mieszkały w obwodzie rówieńskim, 100 km od Żytomierza. A szwagierka Ivanki mieszkała w samym Kijowie.

Siadamy w kuchni. Już ciemno, Irina i Ivanka w strojach do spania, z ręcznikami na głowie. Na rozmowę z nami przyszła Irena, która jest mieszkającą od 25 lat w Węgrzynowicach w sąsiedniej gminie Ukrainką. Pomaga nam zrozumieć dziewczyny i nie uronić ani słowa z ich doświadczeń.

Pytam, czy widziały wojnę, czy słyszały wybuchy. Mówią, że ich wieś sąsiaduje z lotniskiem wojskowym. Kiedy je ostrzeliwali, drżała ziemia. Powietrze znad Żytomierza było tak pełne dymu, że nie widać było słońca.

– Piętnaście razy w ciągu dnia wyły syreny. Do schronu, w schronie piętnaście albo nawet pięćdziesiąt minut, potem z powrotem do domu. Tam, gdzie ludzie nie słyszą syren, w cerkwi biją dzwony na alarm – mówi Irina.

W domu zostali mama, tato, mąż jednej i drugiej, dziadkowie, teściowe. Teraz oni ślą córkom do Polski zdjęcia i informacje. Najpierw były tylko rakiety. A teraz rosyjskie wojsko podobno idzie przez wsie i burzy i pali wszystko po drodze. Irena dzielnie tłumaczy.

– Ci młodzi żołnierze, dziewiętnastolatkowie, mówią, że w Rosji zabrano im ich telefony. I dzwonią do matek z naszych. Mówią, że nie mieli pojęcia, że jechali na wojnę, że to miały być ćwiczenia. Ale oni strzelali do autobusu pełnego dzieci! Strzelają do cywilów! W naszej wsi co chwilę pogrzeb. Młode dziewczyny, nasze koleżanki ze szkoły, pojechały jako ochotniczki na front. Właś­nie zginęła kolejna, 22-latka, wczoraj był pogrzeb – opowiadają siostry.

Dodają, że oddziały rosyjskich żołnierzy, kiedy widzą, co się dzieje, poddają się. Irina ma tylko żal, że Ukraińcy dają pojmanym rosyjskim żołnierzom zadzwonić do swoich matek. A Rosjanie biorą ukraińskich jeńców i ślad po nich ginie.

Mówią, że kobiety, które zostały, opatrują żołnierzy, mieszają koktajle Mołotowa i plotą siatki maskujące dla pojazdów. To właśnie ich mamy i babcie. Ale podobno lądują już w Ukrainie żołnierze Legii Cudzoziemskiej. Poczucia bezpieczeństwa nie poprawia też fakt, że wioska sióstr leży tuż obok jeziora chłodzącego trzy potężne reaktory jądrowe Chmielnickiej Elektrowni Jądrowej w Niecieszynie. Teraz myślą tylko o tym, żeby być razem. Siostry mają swoje pokoje, ale nie potrafią spać w osobnych. Obie z trojgiem swoich dzieci śpią w jednym. Tak raźniej. Może zaraz Emilia, Julia i Melania pójdą do lubocheńskiej szkoły na zajęcia z tańca. Tańczyły w Ukrainie. Do zdjęcia pozują z rysunkami, które dostajemy w prezencie. Na jednym tulipany. Na drugim drzewo, słońce skrawek nieba i pasek zielonej ziemi. Pusto, żadnych ludzi, żadnych domów. Na trzecim – wielki prostokąt, jakby ściany budynku. Są czarne. W miejscu dachu – czerwień. We wnętrzu – czerwień. Niebo zajmuje się tym samym kolorem. I zieleń trawy też.

Karolina Kasperek

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a