Dzwonek Pierwszy miesiąc prenumeraty za 50% ceny Sprawdź

r e k l a m a

Partner serwisu

O odszkodowaniu za gęsi zdecyduje sąd

Data publikacji 05.05.2022r.

Rolnicy z Korczówki w powiecie bialskim zainwestowali w tucz gęsi. Jednak w ich gospodarstwie wystąpiło ognisko ptasiej grypy, a weterynaria odmówiła wypłaty odszkodowania za zagazowane ptactwo oraz paszę. Hodowcy uważają, że zostali skrzywdzeni, i szukają sprawiedliwości w sądzie. Najbliższa rozprawa 19 maja.

lubelskie

Państwo Wińscy prowadzą niewielkie gospodarstwo niedaleko Białej Podlaskiej. Z produkcji rolnej na takim areale trudno się utrzymać, szukają więc dodatkowych źródeł zarobku.

r e k l a m a

Z żywca na gęsi

Dawniej prowadzili produkcję żywca, ale wycofali się z niej kilka lat temu. W tej okolicy z powodu ASF z produkcji trzody zrezygnowało wielu mniejszych hodowców świń. Rolnicy z Korczówki postanowili zaadaptować pomieszczenia gospodarskie do kontraktowego tuczu gęsi. Udało się uzyskać agencyjne dofinansowanie do małych gospodarstw. 9 marca ubiegłego roku firma, z którą mieli umowę, dostarczyła 1200 piskląt. Rolnicy zgłosili rozpoczęcie hodowli w Powiatowym Inspektoracie Weterynarii w Białej Podlaskiej. Według nich nie wyglądało to tak, jak powinno.

– Przez COVID nie dało się tam z nikim normalnie porozmawiać – mówi Krystyna Wińska.

– Wrzuciliśmy dokumenty do skrzynki podawczej i dostaliśmy nazwisko lekarza, z którym mieliśmy się kontaktować w sprawie naszej hodowli – dodaje jej mąż Piotr. – Dzwoniliśmy do niego kilka­naście razy. Ale był nieuchwytny. Albo w terenie, albo syn odbierał. Nie mogliśmy się doprosić, żeby przyjechał, żeby mieć pewność, że postępujemy zgodnie z wytycznymi.

To było jedyne zmartwienie państwa Wińskich. Tucz szedł bardzo dobrze, średnia waga gęsi wynosiła już około 4,5 kg. Odbiór ptactwa z gospodarstwa miał nastąpić za około trzy tygodnie. I wtedy spadło na nich nieszczęście.

– 17 maja zauważyłam, że dzieje się coś złego – wspomina Krystyna Wińska. – Następnego dnia padła pierwsza gęś.

Rolnicy mówią, że próbowali się skontaktować z lekarzem, którego nazwisko otrzymali w inspektoracie.

– Znowu bez skutku – stwierdza Krystyna Wińska. – Zawiozłam więc padłą gęś do przychodni weterynaryjnej specjalizującej się w ptakach wodnych.

– Po sekcji stwierdzono zapalenie jelit i podejrzenie zatrucia paszowego – mówi Piotr Wiński. – Zlecono leczenie. Nie mieliśmy dozownika przy linii wodnej. Musieliśmy więc ją zamykać i roznosić wiadrami do poideł lek rozrabiany wcześniej w beczkach. Kilka dni i nocy intensywnej pracy, która, niestety, nie przynosiła żadnych efektów. Padały kolejne sztuki.

– Szukając informacji w Internecie, zorientowałam się, że objawy, które wykazują nasze gęsi, mogą wskazywać na ptasią grypę – kontynuuje pani Krystyna.

Hodowcy mówią, że zawiadomili o swoim podejrzeniu przychodnię, w której prowadzono sekcję, a ta Powiatową Inspekcję Weterynaryjną.

– To był weekend, nam, mimo prób, nie udało się skontaktować z inspekcją – relacjonuje pani Krystyna.

22 maja rozpoczęły się weterynaryjne procedury. Pozostałe przy życiu gęsi zostały decyzją inspekcji zagazowane. Z protokołu kontroli bialskiej weterynarii wynika, że hodowla nie spełniała części z wymogów bioasekuracji. Inspektorat negatywnie ocenił m.in. stosowanie zaleceń w kwestiach dotyczących: odzieży ochronnej, wentylacji, mat dezynfekcyjnych, prowadzenia dokumentacji, czyszczenia sprzętu, a także wywiązywania się z przetrzymywania ptaków w zamkniętych obiektach.

Pan Piotr podpisał protokół bez uwag.

– Obudzony po kilku nieprzespanych nocach byłem przekonany, że podpisuję protokół z sekcji padłego drobiu – wyjaśnia i dodaje, że nie zgadza się z zarzutami. – Panie z inspektoratu napisały nieprawdę, na przykład że nie mieliśmy odstraszaczy. A mieliśmy. W ogóle tego nie sprawdziły, nie zapytały o to. Mam wielki żal do weterynarii. Wykorzystali nasze zmęczenie i nieświadomość.

Rolnik mówi, że przed rozpoczęciem hodowli gęsi przeszkolił się w firmie dostarczającej pisklęta.

– Obejmowało także zasady bioasekuracij. Wszystko robiliśmy zgodnie z wytycznymi – zapewnia hodowca.

Wylicza, że w oknach pomieszczeń, w których hodowane były gęsi, zamontowano winylowe siatki.

– Mucha by się nie przedostała – stwierdza.

– Inspekcja zakwestionowała, że przykryliśmy maty dezynfekcyjne dywanami i spryskiwaliśmy je środkiem dezynfekującym – dodaje jego żona. – Musieliśmy tak zrobić, bo maty owijały się wokół kół ciężarowych samochodów dowożących paszę. Na drodze powiatowej było tak samo.

Małżonkowie podkreślają, że po wprowadzeniu przez wojewodę nakazu trzymania drobiu w zamkniętych obiektach ich gęsi ani razu nie były na wybiegu.

– Nie wiem, dlaczego inspekcja twierdzi inaczej – mówi pan Piotr. – Przed wprowadzeniem zakazu były w sumie tylko trzy razy na dworze. Było za zimno na ich wypuszczanie. O tym, że były utrzymywane w kurnikach, świadczy poziom nagromadzonego w tym czasie obornika gęsiego – ponad 60 cm. Do dziś są ślady na grzejnikach. Ale to trzeba by sprawdzić, a nie siedzieć podczas kontroli w namiociku na trawce – irytuje się mężczyzna.

– Nie jest też prawdą, że skarmialiśmy gęsi zielonką. Mamy faktury na karmę – dodaje jego żona.

Oboje zaznaczają, że uzupełniali braki w dokumentacji, ale nie zmieniło to ostatecznej decyzji inspektoratu.

Odmowa przyznania odszkodowania

1 września ubiegłego roku zapadła decyzja o odmowie wypłaty odszkodowania za zagazowane gęsi. Inspektorat w uzasadnieniu skupił się m.in. na wypuszczaniu gęsi na wybiegi i konsekwencjach tego działania oraz uchybieniach w dokumentacji.

Według inspekcji w hodowli nie było prowadzone właściwe odkażanie wybiegów dla gęsi przed każdym wypuszczeniem ptaków na zewnątrz. Wniosek ten został uzasadniony m.in. brakiem podczas prowadzonej w maju w gospodarstwie kontroli dokumentacji poświadczającej prowadzenie tych zabiegów. W lipcu pan Piotr dostarczył brakujący rejestr dezynfekcji i deratyzacji, jednak według urzędników jego zapisy budzą wątpliwości „(…) co do faktu stosowania środka, jego rodzaju, stosowanych stężeń”. Według inspekcji gęsi miały być też skarmiane zielonką.

W ocenie kontrolujących ilość środka (określona na fakturze zakupu) była zbyt mała, aby skutecznie prowadzić dezynfekcję w gospodarstwie przez 74 dni po wstawieniu ptaków i to wyłącznie na terenie wybiegów”. Urzędnicy wytknęli też hodowcy brak odstraszaczy przed dzikimi ptakami, a także kolejne braki w dokumentacji.

Stwierdzili, że podczas kontroli „sprzęty były brudne, nieoczyszczone”, a odzież ochronna składowana jedna na drugiej w kotłowni i w złym stanie sanitarnym. Napisali też, że nieoczyszczone z ptasich odchodów buty stały na macie dezynfekcyjnej.

Wartość ptaków zabitych, padłych po zawiadomieniu inspekcji oraz wartość pasz rzeczoznawcy oszacowali na ponad 52 tys. zł. Jednak zgodnie z decyzją inspekcji pieniądze nie zostały wypłacone.

– Mamy długi, spłacamy pisklęta, paszę, kredyt w banku. Mamy dwoje uczących się dzieci – mówi pani Krystyna. – Mąż poszedł do ciężkiej fizycznej pracy, codziennie wraca dopiero wieczorem. Próbujemy jakoś związać koniec z końcem.

Renata Izdebska, powiatowa lekarz weterynarii w Białej Podlaskiej, nie chciała komentować sprawy. Powiedziała, że z mediami ogólnopolskimi rozmawia wojewódzki lekarz weterynarii.

Paweł Piotrowski, wojewódzki lekarz weterynarii w Lublinie, komentując słowa rolników o braku kontaktu z „wyznaczonym weterynarzem”, stwierdził, że „nie ma takiej instytucji, jak wyznaczony lekarz, który nadzoruje hodowlę”.

– To jest prawdopodobnie jakaś linia obrony tego gospodarstwa – komentuje. – Nadzór prowadzi inspektorat powiatowy, który może, ale nie musi skontrolować daną hodowlę. Kontrole są prowadzone na podstawie analizy ryzyka i planów i mogło się zdarzyć tak, że w tym gospodarstwie w trakcie prowadzenia hodowli zaplanowanej kontroli nie było – mówi Paweł Piotrowski. – Za spełnienie warunków bioasekuracji odpowiada hodowca, a nie lekarz weterynarii.

Informuje też, że zaniedbania w tym gospodarstwie były ewidentne i są potwierdzone dokumentacją fotograficzną.

– W takiej sytuacji nie można było zdecydować inaczej, niż odmówić wypłaty odszkodowania – mówi Paweł Piotrowski, który spodziewa się, że sąd podzieli opinię lekarzy. – Gdyby jednak miało stać się inaczej, odszkodowanie zostanie wypłacone – dodaje.

Hodowcy z Korczówki szukali pomocy w różnych urzędach i instytucjach. Napisali m.in. do prezydenta RP, a jego kancelaria zwróciła się do Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Lublinie z prośbą o ponowne rozpatrzenie sprawy. Decyzji inspekcji to nie zmieniło, ale rolnicy uzyskali pomoc „w likwidacji choroby zakaźnej w wysokości 15 tys. zł”.

– Rzeczywiście – potwierdza Paweł Piotrowski. – Ci państwo pomagali w usuwaniu ptaków, sprzątaniu i taka pomoc została im przyznana.

Z kolei AgroUnia skontaktowała ich z kancelarią adwokacką z Łodzi. Prawnicy wspierają hodowców pro bono. 19 maja w Białej Podlaskiej ma się odbyć kolejna rozprawa w sprawie wytoczonej przez rolników.

Krzysztof Janisławski

r e k l a m a

r e k l a m a

Zobacz także

r e k l a m a