wielkopolskie
Paulina wita w podwórzu swojego domu, ale nie podaje ręki. Nie może, bo całą unurzaną ma w fioletowej farbie. Och, przepraszam, raczej lawendowej. Właśnie maluje w ogrodzie stary rower na kolor kwiatów, którym kilka lat temu postanowiła poświęcić życie. Rower ma lada chwila zawisnąć na ścianie nowej kawiarenki, a właściwie starej, która jest w tym roku rozbudowywana, ponieważ jest coraz więcej chętnych, by pić kawę i raczyć się lodami lawendowymi. Siadamy na tarasie, popijamy latte. Z pola co chwila zawiewa gorzko-chłodno-ziemisty zapach lawendy. Odurza, ale tylko ja go czuję. Tak to jest, kiedy mieszka się w środku lawendowego pola.
r e k l a m a
Paulino, sadzimy lawendę!
Paulina wychowała się we Wrześni, podobnie jak jej mąż. Ale w Czerniejewie w małym gospodarstwie w granicach miasteczka mieszkała jej babcia. A w siedlisku, w którym siedzimy i rozmawiamy, w przytulonym do Czerniejewa Pakszynie – siostra babci. Paulina skończyła ekonomię, mąż jest technikiem mechanikiem, a dziś logistykiem. Poznali się w firmie i pobrali piętnaście lat temu. Kiedy Paulina była w ciąży z pierwszym dzieckiem, okazało się, że siostra babci z Pakszyna wymaga opieki. Przyjechali do siedliska. Paulina pomyślała, że na parę dni czy tygodni może się przeprowadzić. Szybko okazało się, że dom jest ich przeznaczeniem. Za domem mieli siedem i pół hektara ziemi. A przy domu sad, z którego Paulina zrobiła ogród. Posadziła sobie kalinę i jakoś przypadkiem lawendę.
– Wtedy nie miałam pojęcia, że lawenda stanie się moim życiem. Kupiłam sobie jakiś jeden krzaczek, bo mi się spodobał. Posadziłam, ale nie miałam sukcesów w uprawie. Umieściłam ją w nieodpowiednim miejscu – gdzieś z boku, w cieniu. I do tego często podlewałam. A lawenda potrzebuje dokładnie czegoś odwrotnego – musi być sucho i słonecznie – wspomina Paulina.
Któregoś dnia mąż wrócił z pracy z opowieścią. Jedna z koleżanek właśnie wróciła od znajomej z Mazur, która założyła plantację lawendy. Plantacja była ponoć pierwowzorem polskich upraw.
– Przyszedł i powiedział po prostu: „Posadzimy lawendę”. Ofuknęłam go nawet. Nie miał żadnej koncepcji, planów. Wcześniej myśleliśmy o posadzeniu ziół na części areału. Taka mięta szybko rośnie, wiele nie wymaga. A tu nagle lawenda. Zaczęliśmy czytać. Literatury po polsku prawie nie było. Tylko na anglojęzycznych stronach coś znajdowaliśmy. Sadzonek i nasion nie było skąd brać. Nie mieliśmy też za wiele pieniędzy. W końcu po wielkich poszukiwaniach znaleźliśmy książkę z lat 70. ubiegłego wieku. Wysłał nam ją człowiek z firmy zielarskiej, która obiecała kupić potem od nas lawendę. Pojechaliśmy do nich obejrzeć ich poletko. A potem jakimś cudem kupiliśmy nasiona pochodzące z poznańskiego ogrodu botanicznego. Mieli niewielką ich ilość do doświadczeń. Wiedzieliśmy, że potrzebujemy pięć kilogramów. Mieli tylko siedemset gramów. Powiedzieliśmy: „Dobra, bierzemy, ile jest”. Wydaliśmy jakieś trzysta złotych. Nie mieliśmy pojęcia, jak to siać – opowiada Paulina i odbiera telefon.
Dzwoni szefowa klubu seniora z Mosiny. Ustala właśnie wizytę na pierwszy tydzień czerwca.
Z radliny na rekonstrukcję
Był 2012 rok. Okazało się, że nasiona muszą przeleżeć jakiś czas w lodówce – trzeba było je oszukać, że przeszły zimę. Paulina z domu zrobiła szklarnię. Pod oknami poustawiała stoły. Wszystkie nasiona wykiełkowały. Z sadzonek wtedy wyrosłych obsadzili jeden hektar.
– Sadzonki uzyskaliśmy jakimś cudem. A tu jeszcze ziemia nie taka. Mamy ziemię III klasy – gliniastą, nieprzepuszczalną. Dobrą dla ziemniaków, buraków, ale nie dla lawendy. Musieliśmy ją wapnować. Ale baliśmy się, że rośliny będą stać w wodzie z powodu tej nieprzepuszczalności. Więc wymyśliliśmy, żeby posadzić je „na górce”, bo tak gdzieś wyczytaliśmy. Zawołaliśmy sąsiada z sadzarką. I posadziliśmy sadzonki w radlinach. Czy pani wie, że dziś wzoruje się na nas większość powstałych po nas plantacji? – mówi z dumą właścicielka Lawendowych Zdrojów.
Sadzonki w ziemi, a tu spadł wielki deszcz. Na tyle duży, że w miesiąc w lawendzie wyrosło pole chwastów. Podobno do dziś widoczne są na zdjęciach Google Maps. Odchwaścili, a w kolejnym roku zebrali i sprzedali zakładom zielarskim pierwszą lawendę. Z tego, co zostało, robili trochę pachnących woreczków i bukiecików.
– Bawiliśmy się wtedy z mężem w rekonstrukcję historyczną. Byliśmy wczesnośredniowiecznymi wojami. Chodziłam w zgrzebnych lnianych sukniach, a z nami troje małych dzieci. Na zjazdy zabieraliśmy tę lawendę i robiliśmy mały kramik. Wszystko schodziło, za któryś z utargów byliśmy nawet w stanie kupić paliwo na powrót. Wtedy pomyśleliśmy, że może warto byłoby robić tego więcej i sprzedawać też w gospodarstwie. Bo zaczęło nas odwiedzać coraz więcej ludzi – wspomina Paulina i znów odbiera telefon.
Tym razem trzeba przywieźć z Wrześni Ukrainki, które umówiły się do wyrywania chwastów.
r e k l a m a
Serowi do twarzy w lawendzie
Lawenda rosła już piąty rok. Wszyscy dookoła zakładali konta na Facebooku, reklamowali tak też własne firmy. Paulina zdecydowała się na założenie strony trochę wbrew sobie. Chwilę później pojawiła się pierwsza fotografka. Zrobiła sesję ślubną parze młodej. Młodzi byli zachwyceni. Później o polu lawendy napisała lokalna gazeta, a potem pojawiła się telewizja. I Michalscy nazwali wreszcie swoje przedsięwzięcie.
– Wszyscy pytają, skąd Zdroje. I to też jest ciekawa historia. Czego „lawendowego” nie wymyśliłam, to już było zajęte. I „ogrody”, i „pola”. Przypomniałam sobie, że miejsce w Pakszynie, w którym stoi nasz dom, nazywano kiedyś „Zdrojami”. Jedni mieszkali w Pakszynie, a inni – już „na Zdrojach” – mówi Paulina.
W pakszyńskim czerwcowym fioletowym morzu zaczęli pojawiać się fotografowie ze swoimi klientami. Przyjeżdżają z nowożeńcami, z dziećmi w chrzcielnych sukienkach, dziewczynkami w strojach komunijnych. W lawendzie właściciele fotografują swoich pupili. Zdjęcia w fioletowych kwiatach robią sobie całe rodziny i modelki. Czasem reklamują odzież, czasem produkty. Ostatnio na taką sesję zdecydowała się firma produkująca serwetki z nadrukiem lawendy. Ale wśród krzewów fotografowano też sery. Wtedy jest tak „prowansalsko”, francusko. Ale Paulina nie lubi, kiedy się tak mówi.
– Nie lubię, kiedy kojarzy się lawendę tylko z Francją, z Prowansją. Jesteśmy w Polsce! Wiem, że lawenda stamtąd. A tak naprawdę to z Persji. Lubię rustykalny styl Prowansji. Ale u nas też rośnie i to od dawna! Nie mieliśmy wielkich plantacji, ale nasze prababcie robiły woreczki na mole z własnej lawendy! – przekonuje pakszyńska lawendowa królowa.
Lody z piwniczki, bukiecik z parownika
W czerwcu Lawendowe Zdroje odwiedza nawet ponad tysiąc osób dziennie. Fotograf za możliwość wejścia na trzygodzinną sesję płaci 50 zł. Od zwiedzających, którzy robią zdjęcia smartfonami Michalscy nie biorą żadnych opłat. Dwadzieścia złotych musi zapłacić amator, który zechce użyć aparatu. Między pachnącymi krzewami, w których uwijają się trzmiele, pszczoły i motyle, przechadzają się całe rodziny. Z całej Wielkopolski zjeżdżają ludzie w pojedynkę i całe grupy, w tym od kilku lat koła gospodyń. Paulina nie zamierza biletować wstępu. Czasem ma wrażenie, że nie wszystko zwiedzającym może się podobać. Ot, choćby pani zgubi szpilkę, która ugrzęźnie w ziemi. Poza tym zwiedzający za darmo klient chętniej zostawi trochę grosza w kawiarence, która działa już od kilku lat. Michalscy zorganizowali ją w starym budynku, w miejscu, gdzie była piwniczka. W tym roku kawiarnia podwoiła metraż, więc na lodach z lawendą będzie mogło się zatrzymać dwa razy tyle klientów. A po kawie z lodami trafią do sklepiku, który mieści się przy kawiarence.
– Infrastruktura zaczęła się od toalety. Przyjeżdżały na sesje panie w sukniach ślubnych., kobiety w ciąży. Sesje trwały po kilka godzin. Duży brzuch to częste wizyty w toalecie. I miałam je wszystkie puszczać w pole w tym celu? Przez chwilę użyczałam domowej toalety, ale tak się długo nie dało. Więc powstała toaleta. A potem kawiarenka i sklepik. Dziś sprzedajemy w nim wianuszki, bukieciki, mydełka, olejek lawendowy i hydrolat. A w kawiarence lody, które robi dla nas firma z Gniezna z dodatkiem naszego syropu lawendowego. W tym roku gałka będzie musiała kosztować sześć złotych – zapowiada Paulina i dodaje, że można w Lawendowych Zdrojach liczyć na warsztaty z wyrobu bomb do kąpieli i mydeł.
Mówi, że u nich nie tylko lawenda jest bohaterką. Obiektem do podziwiania są też sami zwiedzający.
– Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, mają dodatkową atrakcję, patrząc na tych, którzy pozują do zdjęć. Bo modele i modelki są pięknie ubrani. Fotografowie wołają do dzieci: „Uśmiechnij się, uśmiechnij!”, jest gwar. W tym naszym lawendowym polu dzieje się swego rodzaju teatr. I jednocześnie czynnych jest kilka „scen”. Ostatnio przyjechali seniorzy przebrani w stroje XVIII-wieczne. Codziennie dzieje się coś innego, w lawendzie nie sposób się nudzić – mówi Paulina i biegnie do Ukrainek, żeby razem z nimi pracować przy usuwaniu chwastów.
Za chwilę pierwsi zwiedzający, a tu jeszcze kawiarenka do wymalowania. A potem już tylko lawendowy teatr.