kujawsko-pomorskie
Początek mógł być końcem. Mógł, ale nie był. Mama Przemka, Barbara, kiedy mieszkali jeszcze w Grzecznej Pannie w gminie Szubin, dojeżdżała do pracy w Szubinie komarkiem. Któregoś dnia w czasie jazdy się przewróciła. Była wtedy w siódmym miesiącu ciąży. Zabrano ją do szpitala, opatrzono drobne skaleczenia. Czterdzieści lat temu w powiatowych szpitalach nie robiono jeszcze USG, więc skoro brzuch nie dawał żadnych sygnałów, wypuszczono Barbarę do domu.
Miał związane ręce
– W domu sporo obowiązków. Mąż, czterech synów. Po pięciu dniach wolnego poszłam do pracy. Miesiąc później w pracy zaczęłam rodzić. Zawieziono mnie najpierw do domu, a potem do szpitala. Nie było skurczów, czekano na nie. W Szubinie nie zdołałam Przemka urodzić. Zastrzyki na wywołanie skurczów długo nie działały. Powinnam była mieć cięcie cesarskie. W końcu, po kilkunastu godzinach, urodziłam własnymi siłami w Bydgoszczy. To był taki wysiłek, że przez dziewięć godzin po porodzie byłam nieprzytomna. A lekarze bali mi się powiedzieć, że dziecko urodziło się z uszkodzeniami. Okazało się, że liczne skrzywienia, nie tylko kręgosłupa, były skutkiem wypadku. Zerwały się jakieś ścięgna, macica się obsunęła i Przemek po prostu tygodniami się krzywił – opowiada mama.
Przemek urodził się z niedorozwojami fizycznymi, z odkształconym kręgosłupem, z niedorozwiniętą jedną dłonią i niesprawnym kciukiem, bez jednej małżowiny, która przykleiła się do łożyska. To oznaczało brak słuchu na jedno ucho. Drugie też nie było w najlepszym stanie. Barbara przez rok przywiązywała go w łóżku pasami, żeby korygować odkształcenia. Mówi, że Przemek ze złości często ją opluwał. Jednak nie poddała się. Zdrowe matczyne serce podpowiadało, że trzeba zrobić wszystko, choćby oboje mieli utonąć we łzach, żeby Przemek mógł normalnie żyć.
Synku, to ptasi świergot
Kiedy miał rok, musiał wsiadać na rower terapeutyczny, który skręcał tylko w jedną stronę. Zaczął chodzić, kiedy miał trzy lata. Jeździli od logopedów do ortopedów. Przechodził liczne operacje ucha. Ale do siódmego roku życia niemal nie słyszał.
– Dzieciaki w przedszkolu radziły sobie z moją innością. Jednak w szkole było już gorzej. Byłem zbyt inny dla kolegów i niektórych nauczycielek. Łatwiej przychodziło rozumienie mnie dzieciakom z biednych wiejskich rodzin. Kiedy w tym jednym uchu za pomocą aparatu słuchowego odzyskałem słuch, poszedłem z mamą na spacer do lasu. Pamiętam pierwsze chwile. Uczyłem się, co to świergot, co szelest. „Mamo, a co to, a co to jest?” – pytałem. Potem brat zabierał mnie do lasu i uczył dźwięków – opowiada Przemek.
Parówki za obrazki
Artystyczną smykałkę odziedziczył po tacie, który ponoć świetnie malował konie. Kiedyś Przemek poprosił go o lekcję, a potem sam spróbował sił. Przyszedł dumny do ojca, a ten na to: „To przecież ni to osioł, ni koza!”.
– Ojciec był surowy, nie chwalił za coś, co nie zasługiwało na pochwałę, ale to dobrze. Za to moje rysunki natychmiast podziwiały pielęgniarki na oddziale ortopedycznym, na którym spędzałem po operacjach niemal każde lato. Szybko zauważyły, że oddziałowe dzieci chętnie chodziły ze mną malować do świetlicy. Pielęgniarki, wdzięczne za to, że przez kilka chwil miały spokój, pytały potem: „Przemek, czego potrzebujesz?”. Prosiłem wtedy o ścielenie za mnie łóżka, bo miałem z tym problemy, albo przynosiły moje ulubione parówki – wspomina zapałczany architekt.
Przemka przyjmował kiedyś jeden z nieżyjących już szacownych profesorów. Któregoś dnia napomknął rodzicom, że może pomyśleliby o oddaniu syna do jakiegoś ośrodka, ponieważ nie spodziewa się, żeby ta niepełnosprawność kiedykolwiek pozwoliła mu normalnie żyć. Ojciec Przemka zareagował niecenzuralnie. Kiedy po kilku latach spotkali profesora, nie mógł uwierzyć, że to ten sam Przemek z Grzecznej Panny. Popłakał się, pocałował w rękę Barbarę i przeprosił. Powiedział podobno: „Jak to się można pomylić...”.
Z zapałek i wózek, i szopka
Szpitale, szpitale, szpitale. Farby, kredki, drewno lipowe nawet. Przemek już jako nastolatek właściwie jedną ręką wyrzeźbił głowę konia. Zeszła na pniu. Potem figurkę Maryi w Grzecznej Pannie, która dziś wita wjeżdżających. Kilka lat temu, już w Słupowie, w którym mieszkają od ośmiu lat, zrobił płaskorzeźbę świętego Franciszka z Asyżu. Powiesił ją w pokoju. Weszli sąsiedzi, spojrzeli na ścianę i powiedzieli, że wychodzą z Franciszkiem bez względu na cenę. Święty posłużył za prezent na rodzinną 50. rocznicę ślubu. Przemek wyrzeźbił dziesiątki przedmiotów, w tym także statuetkę przyznawaną w Turnieju Sołectw organizowanym przez gminę Sicienko. Aż w końcu pojawiły się zapałki. A zabawa z nimi zaczęła się niewinnie.
– Był 1998 rok, miałem czternaście lat. Mama jechała na rozliczenie do Żnina, bo prowadziła wtedy sklep. Tata nie żył od kilku miesięcy. Zostałem z babcią. Spojrzałem na zapałki i powiedziałem: „Przecież zapałki to też drewno. Babciu, a ty chyba zawsze marzyłaś o swoim domku z ogródkiem”. Odcinałem łebki i kleiłem zapałki. Powstał domek na długość zapałki – wspomina.
Firma podarowała miliony
Potem powstawały coraz większe domki, zagrody, puzderka, szkatułki w postaci domów z otwieranym dachem, zapałkowe szafki nocne i lampy inspirowane mistrzostwami Europy w piłce nożnej w 2012 roku. Przyjacielowi z Szubina, który prowadzi serwis wózków widłowych, zrobił „małą” zapałczaną reklamówkę. Ale królową budowli z zapałek jest od kilkunastu lat niepodzielnie szopka. Przemek klei je dla znajomych, na sprzedaż, do okolicznych kościołów. Dwa lata temu jeden z przyjaciół artystów wymyślił, że może by tak pójść na rekord i oprócz małej stajenki zrobić szopkę, jakiej świat nie widział. A potem, dalej puszczając wodze fantazji, stwierdził, że taką szopkę można by podarować samemu papieżowi. Wiedział, że proponuje to właściwej osobie, bo Przemek raptem miesiąc wcześniej odebrał od ministra kultury odznaczenie „Zasłużony dla kultury polskiej”.
– Mamy z żoną wielki sentyment i szacunek do papieża Franciszka. Zwłaszcza za to, że potrafi skupić wokół siebie także wielu niewierzących. Mnie dwa razy nie trzeba było powtarzać. O moim pomyśle w 2020 roku zrobiło się głośno dzięki Teleexpressowi. Kilka dni później odebrałem telefon. „To ile panu trzeba tych zapałek?”. Odpowiedziałem, że może kilka kartonów... „Z kilkoma to nie opłaca się jechać. Może być dwa i pół miliona?”. Zaniemówiłem. Firma z Warszawy zrobiła taki prezent – mówi wzruszony.
Każdy ma swoją misję
Szopka powstawała przez dziesięć miesięcy. W grudniu 2020 roku dostali z Watykanu informację, że z powodu pandemii nie uda się spotkać i trzeba przenieść wszystko na za rok. Przemek pojechał do Rzymu miesiąc temu z telewizją TVP3 z Bydgoszczy. Papieżowi wiózł szopkę szeroką na trzy metry i wysoką jak on sam. A zapałek w niej jest 266 696. Policzonych co do jednej. Szopka ma podłogę układaną w mozaikę. Bo w Watykanie są mozaikowe posadzki. A zwierzyniec w niej ma osobne drzwi. Wysokie i dwuskrzydłowe – też jak te watykańskie.
– Papież cieszył się z prezentu. Rozmawialiśmy chwilę. Bije od niego ciepło i jest niezwykle bezpośredni. Zanim wszedłem do sali, miałem ogromną tremę. Ale przy nim zniknęła. Ma 85 lat, a wciąż ma niezwykłą energię. Dostałem w podziękowaniu papieski różaniec – mówi Przemek i sięga po eleganckie purpurowe puzderko.
Szopkowy projekt na większą skalę trwa od trzech lat. Przemek zorganizował już trzy letnie plenery, w których artyści z regionu wspólnie tworzą szopkę i figury do niej. Zostało jeszcze kilka do zrobienia. W najbliższych planach ma warsztaty zapałczane z dziećmi w Gminnym Ośrodku Kultury w Sicienku, który stał się dla Przemka prawdziwym artystycznym azylem. A znajomi namawiają go na kandydowanie na radnego. Wiedzą, że w Grzecznej Pannie był przez trzy lata sołtysem i świetnie mu szło – wybudował plac zabaw, strzelnicę, boisko. Ale on nie chce.
– Nie chcę. Nie, bo wiem, że gdybym już nim został, nie zostawię żadnej sprawy i żadnego potrzebującego. Tak mam, rozmywają mi się wtedy granice między pracą a prywatnością. A wtedy nie będzie już ani chwili na zapałki.
Karolina Kasperek